Wysłany:
2017-03-01, 7:18
, ID:
4863101
5
Zgłoś
Przy Dworcu Zachodnim jest kolonia rudych skurwieli. Przysięgam, to muszą być szczury-imigranci z Irlandii, i to z takiej starej IRA, bo kompletnie się nie boją. Nory mają pod chodnikami, a wejścia w krzakach i właśnie tam można je najczęściej zaobserwować.
Parę lat temu szedłem sobie spokojnie na pociąg, przechodzę obok pasa zieleni obsadzonego płożącymi się po ziemi krzewami, i nagle orientuję się, że noga w nogę idzie obok mnie wielki rudy szczur świecący imponującą tonsurą między ponadszarpywanymi uszami. W kąciku ust, pod długimi wibrysami, wyrysowaną miał znudzoną pogardę dla wszelkiego strachu, a z jego ślepi ziała szelmowska, bezwzględna, wyzywająca pustka.
Przystanąłem, obserwując poczynania ryżego czwórłapego zbója. Ten oparł się pewnie na tylnych łapach, wręcz ostentacyjnie rozsiadł na ogonie, i choć jego przednie łapki były skulone w geście, który ludzie odczytywali jako błagalny, to uwierzcie mi, w jego postawie nie było prośby. Sam będąc niemałym zakapiorem, wyszczerzyłem się do Kardynała - tak sobie go bowiem ochrzciłem, sumując tym jego bujne rude przyodzienie przypominające kardynalską szatę, wygolony czubek łebka i modlitewny gest.
Zapiszczał. Opadł na przednie łapy i podszedł kawałek, po czym ponownie zatrzymał się, obrócił się i znowu stanął słupka.
- Co, pan Kardynał zechce śniadać? - rzekłem nabożnym tonem, a rudzielec skulił się lekko, obwąchał starannie krąg powietrza przed sobą niczym niewidzialną konsolę statku kosmicznego nachyloną pod przepisowym kątem 15 stopni w stronę operatora, po czym wrócił do poprzedniej postawy.
- Zapraszam, tu obok jest wykwintna buda z kanapkami, więc jak pan Kardynał zechce mi towarzyszyć, to zapraszam do stołu.
Ruszyłem mszalnym krokiem, a on o dziwo zaczął towarzyszyć mi jakieś dwa metry przede mną, podbiegając co chwila przerywanym zygzakiem do przodu, przystając, wciągając powietrze, przeczesując fale promieniowania kosmicznego wibrysami, a następnie ruszając dalej.
Po chwili dotarliśmy do budki, a Kardynał umiejscowił się z lewej strony, tuż za wystawioną za obrys budki butlą gazową, służącą zapewne do ogrzewania w środku tzw. "słoneczkiem". Dama świetności lat minionych uśmiechnęła się na powitanie, szykując ręce do sięgnięcia po zapakowane w celofan kanapki ułożone rzędami według zawartości, jedna oparta o drugą.
- Dzień dobry, z serem poproszę.
- Sześć złotych.
Pogrzebałem chwilę w portfelu, wyjąwszy go z wewnętrznej kieszeni kurtki. Nigdy nie trzymam portfela w kieszeni na zewnątrz. Tak jest najbezpieczniej.
- Pięć... pięćdziesiąt... sześćdziesiąt, osiemdziesiąt... pięć, dziesięć, piętnaście, siedemnaście... i trzy... O, jak ładnie. Proszę, ma pani drobnymi.
Dama skrzywiła się, po czym omiotła wzrokiem kartki z cenami, na których widniały okrągłe sumy bez groszy. Nauczony nie zdradzać, jak bacznie obserwuję mowę ciała i ruchy gałek ocznych, udałem, że nie zauważyłem tej bezczelnej uwagi wykrzyczanej milcząco pod moim adresem.
Wręczyła mi bułkę, ja wsypałem jej zawartość dłoni na tackę, z której monety zostały śpiesznie i skrzętnie zgarnięte, zanim zdążyli je odprowadzić wzrokiem stojący nieopodal dwaj bezdomni, po czym ruszyłem za budkę, gdzie Kardynał zażywał właśnie toalety przed śniadaniem.
- Proszę, Wasza Eminencjo - położyłem z namaszczeniem na ziemi kawałek bułki i sera oderwany trzema palcami od bułki.
- Bóg zapłać, bezpiecznej podróży - odparł milcząco Kardynał, po czym schwycił pieczołowicie swe świętopietrze i udał się w drogę powrotną do swych katakumb pod promenadą.
(fantastico, imprimatur)