Major Ponury
Wiki
Cześć i chwała Bohaterom!
Wczesna wiosna 1943 r. Dokładna data nieznana. Okupowana Warszawa. Jerzy Lewiński, ps. „Chuchro” – dowódca „Kedywu” Okręgu Warszawskiego musiał być tego dnia bardzo zajęty. Jego myśli zaprzątały kolejne egzekucje Polaków, które na ulicach Warszawy wykonywali Niemcy. Szykował plany akcji odwetowych za te barbarzyńskie, niczym nieuzasadnione akcje. Pięścią podziemia miały być oddziały dyspozycyjne Kedywu, którymi dowodził. Tego dnia otrzymał raport od nieznanego nam bliżej oficera AK, który przekazywał nietypową – nawet na warunki konspiracyjne – ofertę swojego bezpośredniego podwładnego. Po dłuższym wahaniu dowódca warszawskiego „Kedywu” przyjął ją.
Ofertę składał młody – 21 letni żołnierz AK Jan Kryst ps. „Alan”, przed wojną uczeń gimnazjum mechanicznego i harcerz, obrońca Warszawy we wrześniu 1939 r. Oferta złożona przez młodego konspiratora była dużym zaskoczeniem dla kapitana. Nawet w konspiracji były one rzadkością. Kryst kilka dni wcześniej otrzymał diagnozę lekarską, że jest chory na gruźlicę i zostały mu ostatnie chwile życia. Postanowił zginąć z bronią w ręku i wziąć odwet na Niemcach za ich okrucieństwa w Polsce. Kapitan długo się nie namyślał – po zbadaniu motywacji żołnierza postanowił dać mu do wykonania akcję wymierzoną w aparat bezpieczeństwa okupanta – gestapo. Uświadomił mu, że misja, którą ma wykonać jest samobójcza.
Wkrótce Kryst otrzymał dyspozycje od dowództwa „Kedywu”. Celem, w który miał uderzyć młody zamachowiec byli oficerowie gestapo. Miejscem ich likwidacji miała być popularna kawiarnia „Adria” przy ul. Moniuszki 10 – teraz lokal „nur für Deutsche”, a przed wojną jedno z ulubionych miejsc rozrywki warszawiaków, gdzie brylował m. in. gen. Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Teraz spotykali się tam wysocy niemieccy funkcjonariusze z trupimi czaszkami na kołnierzykach i czapkach. Zadanie Krysta było pozornie proste – zabić jak najwięcej funkcjonariuszy gestapo i wycofać się z lokalu. Dywersanta miało ubezpieczać dwóch konspiratorów, którzy czekali na zewnątrz lokalu. Do środka, gdzie było pełno uzbrojonych Niemców miał wejść tylko Kryst.
Dlaczego nie użyto bomby? W tym wypadku Kryst miałby na pewno większe szanse na przeżycie. Tłumaczy nam to informacja Kierownictwa Walki Konspiracyjnej opublikowana w „Biuletynie Informacyjnym” po akcji Krysta: szedł wykonać zadanie z pełną świadomością tego, że zginie. Kierownictwo Walki Konspiracyjnej nie użyło bomby – tu bowiem nie chodziło o wytracenie Niemców bez wyboru. Chodziło o wyszukanie z pośród tłumu gości jedynie gestapowców i o ich uśmiercenie. Człowiek, który podejmował to zadanie wiedział, że z lokalu przepełnionego wojskowymi Niemcami żywym nie wyjdzie. W kieszeni ubrania miał pismo, zawiadamiające o powodach akcji, grożące wzmożonym odwetem jeśli bestialstwa gestapowskie nie ustaną.
Godz. ok. 21:30. 21 maja 1943 r. Restauracja „Adria”. Niemcy bawili się na całego. Nastrój był wyjątkowy. Opisuje go włoski dziennikarz Alceo Valcini, który w tę noc gościł w „Adrii”. Gdy wszedł do lokalu wielka sala była wypełniona po brzegi. Oficerowie, żołnierze siedzieli przy wspólnym stole pijąc wino. Koło nich siedziało kilka brzydkich i niezgrabnych Niemek i kilka Blitzmädel [zmilitaryzowane kobiece oddziały niemieckiej pomocniczej służby łączności] we fioletowych pończochach. Żołnierze, jak się wydawało, bawili się świetnie i klaskali w ręce w odpowiedzi na głupie dowcipy konferansjera przybyłego z Monachium. Pożądliwie spoglądali na niefidiaszowskie , ale za to bardzo odsłonięte kształty tancerki produkującej się w Bolero Ravela. Kelnerzy uwijali się roznosząc naczynia, flaszki wina, wermutu, szklanki mięty i kufle piwa.
Kryst do wypełnionej po brzegi „Adrii” wszedł ok. 21:40. Musiał nie zdradzać oznak zdenerwowania, ponieważ został bez problemów wpuszczony do środka. Nie zajął stolika, lecz stanął pod słupem w pobliżu loży znajdującej się na środku sali. Co czuł w tej chwili – niestety nigdy się nie dowiemy…
Valcini nie zwrócił uwagi na stojącego pod słupem Krysta – najwidoczniej nie zwracał uwagi swoim wyglądem i zachowaniem. Wkrótce Włoch zajął stolik w pobliżu drzwi wejściowych. W czasie, gdy piruety tancerki przyciągały uwagę publiczności – wspominał Valcini - w środku Sali, gdzie dawano program, usłyszałem strzał – najpierw jeden, potem drugi, trzeci, czwarty, piąty… O parę kroków ode mnie, po prawej stronie zrobił się zgiełk. Przewracano stoły, naczynia, stołki, butelki. Wycie i krzyki. Po kilku minutach grupa żołnierzy poruszonych do ostatnich granic utorowała sobie przejście wśród tłumu krzycząc: „Zamach” i trzymając rewolwery w ręku. Wysoki młodzieniec z twarzą zbroczoną krwią padł na ziemię, gdy rzucono w niego kilkoma krzesłami. To polski zamachowiec, patriota; zabił on w ciągu paru sekund dwóch oficerów i dwóch żołnierzy, strzelając zza marmurowej kolumny w kierunku centralnie ustawionego stołu, przy którym zazwyczaj zajmowały miejsca osobistości niemieckie […] Niemcy rzucili się na niego i zmasakrowali, bijąc flaszkami i stołkami. Przy mnie wyzionął ducha, w swym brązowym ubraniu, za obszernym jak na gruźlika. Zmarł, gdy agent gestapo usiłował wydobyć od niego jakąś tajemnicę.
Po zabiciu zamachowca natychmiast przystąpiono do śledztwa. Aresztowano cały personel lokalu. Na miejsce przybył sam gubernator Warszawy gen. Ludwig Fischer. Śledztwo trwało do piątej rano. Niemcy uznali, że zamachowiec był Żydem zbiegłym z getta (trwały wtedy walki w getcie). Nie mogli uwierzyć, że ktoś z polskiego podziemia mógł zdecydować się na tak straceńczy krok jak Kryst. Zabitych Niemców oraz Krysta złożono do trumien. Ciało żołnierza AK przewieziono do kostnicy przy ul. Oczki skąd zostały wykradzione przez żołnierzy podziemia. Ciało bohatera pochowano bezimiennie na cmentarzu Wolskim.
Kryst przed śmiercią zabił jednego kapitana oraz dwóch poruczników gestapo. W raporcie „Kedywu” czytamy, że po pierwszych strzałach został uderzony od tyłu w głowę przez siedzącego nieopodal przy stoliku Niemca, a następnie zastrzelony z rewolweru.
Niemcy nie zastosowali żadnych represji wobec ludności polskiej za ten zamach.
Akcja Krysta rozeszła się szerokim echem po całej stolicy. Bohatera postanowiono upamiętnić. W ramach akcji małego sabotażu „Wawer” w 4 rocznicę wybuchu wojny (1.IX.1943 r.) dokonano zawieszenia tabliczek z nowymi nazwami ulic w Warszawie. Ulicę Rogowską nazwano Jana Krysta. Z kolei w czasie Powstania Warszawskiego odsłonięto 8 sierpnia 1944 r. w „Adrii” tablicę pamiątkową ku jego czci. Po wojnie jego imieniem nazwano ulicę w Warszawie. Jan Kryst został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Walecznych.
Tego co czuł Kryst, dlaczego podjął się tego kroku (rodzina zaprzecza jakoby był chory na gruźlicę), jak przebiegała dokładnie rozmowa z kapitanem „Chuchro”, nie dowiemy się niestety nigdy – żaden z nich nie zostawił swoich wspomnień. Dowódca, który wysłał „Alana” do Adrii, niestety długo nie pocieszył się życiem – jeszcze w tym samym roku został aresztowany przez Niemców i w listopadzie rozstrzelany w egzekucji ulicznej. Nie dane mu było zginąć z bronią w ręku…
Jego nazwisko stało się synonimem strachu dla Polaków. Każdy jego rozkaz oznaczał śmierć kilkuset osób. W końcu 12 odważnych ludzi postanowiło wziąć odwet. Ten poranek stał się początkiem prawdziwej męki…
Poranek 1 lutego 1944 r., Aleje Ujazdowskie. Dziewczyna zawiesza pelerynę na ręku i przechodzi przez jezdnię. To pierwszy znak dla reszty oddziału. Za chwilę z rąk żołnierzy polskiego podziemia zginie "kat Warszawy", Franz Kutschera.
Zasadzają się na niego już po raz drugi. Wiedzą, że samochód z Kutscherą jeździ tą trasą prawie codziennie. Ale cztery dni temu nie jechał.
Trzeba było zdać i ukryć broń, rozejść się po domach i znów czekać w olbrzymim napięciu na następną szansę... W międzyczasie wypadł z akcji zastępca dowódcy, "Żbik" (Jan Kordulski), postrzelony na ulicy przez niemieckiego żandarma. Zamiast niego pojawiają się w oddziale dwaj nowi bojowcy – okaże się niebawem, że ta zmiana będzie mieć poważne konsekwencje.
Cofnijmy się tu o kilka miesięcy by wyjaśnić, kim jest człowiek, na którego czekają żołnierze specjalnego oddziału AK "Pegaz" (przeciw-gestapo). Za co polskie państwo podziemne wydało na niego wyrok?
Porządki Kutschery – codzienna gra ze śmiercią
Norman Davies określał go mianem "wschodzącej gwiazdy SS". Parę miesięcy wcześniej sam Himmler mianował go szefem SS i policji w dystrykcie warszawskim. Kutschera, niespełna 40-letni Brigadeführer (odpowiednik generała brygady), zaskarbił sobie jego zaufanie nie tyle przez udział w kampanii francuskiej, co przez bezwzględne obchodzenie się z ludnością cywilną na podbitych przez Niemców terenach.
Wyróżniał się brutalnością zarówno w oddziałach antypartyzanckich Ericha von dem Bacha-Zelewskiego, które działały na terenie ZSRR, jak i na stanowisku szefa SS i policji w okupowanym Mohylewie (dzisiejsza Białoruś). To stamtąd ściągnięto go do Warszawy. Miał spacyfikować miasto, w którym Niemcy czuli się coraz mniej bezpiecznie.
Moment nie był przypadkowy. Parę dni po jego nominacji Hans Frank – generalny gubernator – podpisał specjalne rozporządzenie o „zwalczaniu zamachów na niemieckie dzieło odbudowy w Generalnym Gubernatorstwie”. W poprzednich latach terror miewał różne natężenie – teraz miał się stać codziennością. Z punktu widzenia okupanta Kutschera był właściwą osobą na właściwym miejscu.
Co się zmieniło wraz z jego przybyciem do Warszawy? Zaczęły się egzekucje ludzi przypadkowych. "Można było wyjść po mleko do najbliższego sklepiku i nie wrócić już do domu. Można było zostać wygarniętym z restauracji, sklepu, kościoła, z własnego mieszkania. Życie zamieniło się w codzienną grę ze śmiercią" – pisał historyk Tomasz Strzembosz.
Na tropie bezimiennego kata
Ginęło na rozkaz Kutschery po kilkaset osób tygodniowo. Nazwiska rozstrzelanych wyczytywano przez uliczne "szczekaczki", podając jednocześnie dla wzmocnienia efektu listy kolejnych zakładników, którzy mieli zginąć w razie powtórzenia działań skierowanych przeciw okupantowi. Te oczywiście się powtarzały, więc hitlerowcy rozstrzeliwali dalej.
Co gorsza: terror najwyraźniej przynosił skutek, bo liczba napadów na Niemców zaczęła spadać. Przywódcy polskiego podziemia stanęli przed poważnym dylematem. Powstrzymując się teraz od wystąpień przeciw okupantowi, mogliby oszczędzić warszawiakom kolejnych represji. Z kolei likwidacja odpowiedzialnego za dotychczasowe zbrodnie zadziałałaby znakomicie na ducha obywateli, ale mogłaby poskutkować kolejną falą egzekucji.
Zdecydowano w końcu, że tysięcy ofiar nie można pozostawić bez odpowiedzi. Ale najpierw trzeba było ustalić, kim jest "kat Warszawy". Bo na wielkich ulicznych plakatach z nazwiskami rozstrzelanych podpisywał się tylko funkcją – "dowódca SS i policji". Nadal brakowało nazwiska.
Hitlerowskiego dygnitarza namierzył "Raysk"” (Aleksander Kunicki) – szef wywiadu oddziału specjalnego „Agat” (anty-gestapo, później przemianowany właśnie na "Pegaz"). Któregoś dnia "Rayski" zauważył nieznanego wysokiego oficera w skórzanym płaszczu, wysiadającego z reprezentacyjnego opla przed siedzibą SS i policji w Alejach Ujazdowskich.
Potem okazało się, że samochód z tajemniczym pasażerem zajeżdża w to miejsce regularnie. Podejrzenia "Rayskiego" zestawiono wkrótce z innymi informacjami wywiadu – tak cel przestał być anonimowy. Na początku roku 1944 r. mieszkanie Kutschery przy al. Róż było już pod stałą obserwacją. Niebawem Kedyw (Kierownictwo Dywersji) Komendy Głównej AK zadecydował: wykonać wyrok jak najszybciej.
Dwanaścioro mężnych ludzi
Rozkaz wydał z samej góry płk. Emil Fieldorf "Nil" – dowódca Kedywu. Jego wykonanie powierzono I plutonowi oddziału "Pegaz". Kierować samą akcją miał 22-letni Bronisław Pietraszewicz "Lot".
Droga "Lota" do tego miejsca była charakterystyczna dla losów większości jego podwładnych. Zaczynało się od tajnego nauczania w ramach PET, poprzez mały sabotaż i harcerskie Szare Szeregi, aż do walki z bronią w ręku w Grupach Szturmowych. "Lot" brał wcześniej udział w kilku udanych akcjach, ale w tej po raz pierwszy miał samodzielnie dowodzić.
Wraz z "Misiem" (Michał Issajewicz, kierowca) i "Kruszynką" (Zdzisław Poradzki) to on miał wykonać wyrok na Kutscherze. Do tego doszło czterech ludzi ubezpieczenia, dwóch kierowców – w sumie dziewięciu żołnierzy – i trzy łączniczki. Nieoczekiwanie rankiem, przed drugim podejściem do akcji, okazało się, że brakuje choćby pistoletu dla "Alego" (Stanisław Huskowski). Dostał teczkę pełną granatów.
Dowódca zdejmuje kapelusz i to jest sygnał do kolejnych ruchów. Klamka zapada.
1 lutego, chwilę przed dziewiątą rano, wszyscy są na swoich pozycjach. Czekają, aż pojawi się cel. Pierwszy znak daje "Kama" (Maria Stypułkowska-Chojecka): samochód z Kutscherą wyjechał spod jego domu. "Dewajtis" (Elżbieta Dziębowska) wyjmuje z teczki białą torebkę. Hanka (Anna Szarzyńska-Rewska), stojąca na rogu parku Ujazdowskiego, odbiera sygnał i przekazuje go "Lotowi".
Łączniczki wywiązały się z zadania – teraz czas na strzelców. Dowódca zdejmuje kapelusz i to jest sygnał do kolejnych ruchów. Klamka zapada.
Likwidujemy, odpowiadamy ogniem… nie odskakujemy?
Kiedy opel z Kutscherą mija ul. Szopena, na Alejach Ujazdowskich zajeżdża mu drogę samochód prowadzony przez "Misia". Niemiecki kierowca włącza żółty reflektor, żądając zwolnienia pasa, ale "Miś" nie ustępuje. Oba wozy to hamują, to ruszają, w końcu stają naprzeciw siebie. Niemal pod budynkiem dowództwa SS i policji.
"Lot", który zdążył już podejść na odległość kilku kroków, pruje do Kutschery z pistoletu maszynowego. Poprawia jeszcze nadbiegający z drugiej strony ulicy "Kruszynka". Razem z "Misiem" wyciągają żywego jeszcze esesmana z tylnego siedzenia i to "Miś" dobija go strzałem z parabelki.
Teraz muszą znaleźć dokumenty – to warunek uznania akcji za skuteczną. Ale papierów nigdzie nie ma. Biorą to, co jest: teczkę i pistolet. Tymczasem wkracza do gry ubezpieczenie. "Olbrzym" (Henryk Humięcki), "Juno" (Zbigniew Gęsicki) i "Cichy" (Marian Senger) ostrzeliwują ze stenów budynki i posterunki wroga. Niemcy po kilkunastu sekundach odpowiadają coraz bardziej skoordynowanym ogniem.
To właściwy moment dla "Alego". Tyle że "Ali" nie może otworzyć teczki. Szarpie się z zamkiem, a innej broni oprócz granatów nie ma. Poddaje się. Biegnie w kierunku samochodów czekających na odskok oddziału na rogu Szopena.
"Lot" dwa razy obrywa w brzuch. W kanonadzie nikt nie słyszy, jak ciężko ranny dowódca zarządza odwrót, a nie ma już przy nim "Alego", który mógłby powtórzyć rozkaz. Wycofuje się "Miś", ale dostaje w głowę – krew płynie po twarzy, choć to tylko draśnięcie. Mniej szczęścia mają "Cichy" i "Olbrzym": pierwszego kula trafia w brzuch, drugiego – w płuco.
Droga przez mękę i pułapka na moście
Wreszcie cały oddział odskakuje. Do samochodu "Bruna" (Bronisław Hellwig) trafiają zdrowi: "Kruszynka” i "Ali”. "Sokół" (Kazimierz Sott) zabiera do mercedesa rannych. Dosiada się jeszcze na pl. Bankowym "Dokto" aks (Zbigniew Dworak), który ma odstawić rannych do szpitala Maltańskiego.
Tam jednak nikt na nich nie czeka, a lekarz dyżurny odmawia przyjęcia zamachowców, tłumacząc się brakiem chirurgów i wyposażenia niezbędnego do operacji. "Misia" można opatrzyć i wypuścić. "Olbrzym" nie wymaga zabiegu, więc trzeba mu tylko zapewnić dokumenty. Ale "Lot" i "Cichy" potrzebują operacji natychmiast. Wybór pada na szpital Przemienienia Pańskiego. Już w trakcie zabiegu pojawiają się tam policjanci.
"Sokół" i "Juno" mają ukryć podziurawiony kulami samochód. Ale popełniają błąd, próbując wrócić na drugi brzeg Wisły trasą, którą uprzednio przywieźli rannych. Na moście Kierbedzia wpadają w zasadzkę. Skaczą z przęsła mostu do Wisły, gdzie w końcu obu dosięgają kule.
Kiedy Niemcy wyłowią ciała, okaże się, że "Sokół" popełnił był kolejny błąd: miał przy sobie prawdziwe dokumenty. W jego mieszkaniu miała się odbyć odprawa po akcji – teraz jego rodzice mieli być nie tylko poinformowani o śmierci syna, ale też jak najszybciej ewakuowani z lokalu. Podjęto też decyzję o zabraniu "Lota" i "Cichego" ze szpitala, zanim dotrze do nich gestapo.
Gehenna rannych trwała, bo odmawiano ich przyjęcia w kolejnych placówkach. "Lotowi" i "Cichemu" najprawdopodobniej nie można było pomóc, ale nim pierwszy znalazł się w szpitalu Wolskim, drugi zaś w Maltańskim, kolejne przewozy po Warszawie przysparzały im niewysłowionych cierpień.
Wdało się zapalenie otrzewnej, transfuzje krwi nie mogły już pomóc. "Lot" umarł niemal dokładnie trzy doby od akcji, "Cichy" przeżył jeszcze dwa dni. Zaufani lekarze musieli jeszcze tuszować na ich zwłokach faktyczne przyczyny śmierci, by nie wzbudzić podejrzeń Niemców.
200 milionów za Hitlera czyli pokłosie
Wieść o zamachu rozeszła się po Warszawie błyskawicznie. Jedna z najgłośniejszych akcji Kedywu zakończyła się sukcesem, okupionym jednak straszliwą daniną krwi. Śmierć poniosła przecież blisko połowa uczestników zamachu (choć żaden z nich na miejscu). Zawiodła organizacja opieki lekarskiej dla ciężko rannych.
Osobny dramat przeżywał "Ali" – najpierw nie ze swojej winy nie dostał broni, a potem jego pech sprawił, że akcja przeciągnęła się ponad miarę i przybrała tak dramatyczny obrót. Po śmierci "Lota" "Ali" objął chwilowo dowodzenie I plutonem, ale był jedynym uczestnikiem akcji, którego nie przedstawiono po niej do odznaczenia bojowego.
"Katowi Warszawy" Niemcy organizują pożegnanie z trumną na lawecie. Ulice miasta i domy na trasie przemarszu konduktu zostają opróżnione. Okupant żąda krwi: nazajutrz po zamachu na Kutscherę ginie w Alejach Ujazdowskich 100 rozstrzelanych osób, a w ruinach getta – kolejne 200. Ale terror wkrótce osłabnie. To ostatnie tak masowe egzekucje przed powstaniem warszawskim.
"Mistrzowską robotę i odwagę" oddziału "Lota" chwalą w swoich wewnętrznych dokumentach nawet okupanci. "Na taki wyczyn mogła się zdobyć tylko świetnie zgrana organizacja" – pisze jeden z niemieckich oficerów.
Niemcy nakładają na ludność Warszawy gigantyczną kontrybucję: 100 mln zł. Przedłużają godzinę policyjną. Ale wzrost morale ludności stolicy jest odczuwalny. Na Nowym Świecie na jednym z plakatów-obwieszczeń ktoś dopisuje: "100 milionów kontrybucji zabrał nam Kutschera – 200 chętnie damy, ale za… Hitlera".