Tajemnice syberyjskiej Doliny Śmierci
Z................L
• 2012-07-01, 22:55
130
W północno-wschodniej syberyjskiej Jakucji, w basenie rzeki Wiluj znajduje się trudnodostępna okolica nosząca ślady ogromnego kataklizmu, jaki miał tu miejsce przed około ośmioma setkami lat i który przewrócił wszystkie drzewa i porozrzucał fragmenty skał na obszarze o powierzchni setek kilometrów kwadratowych.
Na obszarze tym zlokalizowane są także rzekomo zagadkowe metalowe obiekty spoczywające głęboko w wiecznej zmarzlinie. Na powierzchni ich obecność dostrzegalna jest jedynie poprzez kępy bujnej roślinności. Dawna nazwa tego obszaru to Uliuju Czerkeczech, co tłumaczyć można jako Dolina Śmierci.
Aby dostarczyć jak najpełniejszego obrazu tego, co ma miejsce w Dolinie Śmierci, relacje podzielone zostały na trzy kategorie. Pierwsza z nich obejmuje fakty oraz relacje świadków, druga prezentuje dawne legendy ludów zamieszkujących region oraz twórczość poetycką ludów sąsiednich, które obserwowały dziwne zjawiska. Ostatecznie uwaga kieruje się na kryjące się za tym wszystkim siły sprawcze.
RELACJE NAOCZNYCH ŚWIADKÓW
Obszar, o którym mowa może zostać scharakteryzowany jako wymieszane na przemian z tajgą bagna, niemalże niemożliwe do przebycia, które razem pokrywają obszar ok. 100.000 km kwadratowych.
Z regionem wiążą się pewne interesujące opowieści dotyczące metalowych obiektów o nieznanym pochodzeniu rozmieszczonych na całym obszarze.
Aby rzucić więcej światła na owe struktury istniejące tuż obok nas, które dały źródło opowieściom, należy zagłębić się w historię regionu i odkryć jego wierzenia i legendy. Zdołaliśmy odtworzyć pewne elementy lokalnej paleotoponimi, które w zaskakujący sposób odpowiadają treści legend. Wszystko wskazuje na to, iż odnosiły się one do jasno określonych rzeczy.
W dawnych czasach Dolina Śmierci stanowiła część szlaku używanego przez lud Ewenków, rozciągającego się od Bodajbo do Annybaru i ku wybrzeżu Morza Łaptiewów.
Niektóre ze struktur zapadły się w gruntOkoło 1936 roku podróżował tym szlakiem kupiec nazywany Sawinow. Kiedy porzucił zajęcie, miejscowi zaczęli opuszczać te miejsca. Ostatecznie wiekowy kupiec i jego wnuczka Zina zdecydowali się przenieść do Siuldiukaru. Gdzieś na obszarze między rzekami znanym jako Cheldju (co w miejscowym języku znaczy żelazny dom), starszy pan zaprowadził ją do niewielkiego, lekko spłaszczonego łuku, gdzie jak okazało się, za spiralnym korytarzem znajdują się metalowe komnaty, w których spędzili noc. Dziadek powiedział Zinie, że nawet w najtęższe mrozy w komnatach było ciepło jak latem.
W dawnych latach wśród miejscowych myśliwych zdarzali się śmiałkowie, którzy w komnatach spędzali noce, jednakże odchorowywali to ciężko, zaś ci, którzy zdecydowali się spędzić w nich kilka dni pod rząd, umierali. Jakuci twierdzili, że Dolina to miejsce bardzo niedobre, podmokłe, zwykle omijane przez zwierzynę. Położenie tych konstrukcji znane było jedynie starszym, którzy w młodości zajmowali się łowiectwem i często odwiedzali te miejsca. Wiedli koczowniczy tryb życia i wiedzieli o charakterze okolicy oraz miejscach, gdzie było wolno się udać i gdzie nie, co było sprawą wagi życiowej. Ich potomkowie przyjęli osiadły tryb życia, zaś wiedza z przeszłości uległa zatraceniu.
Obecnie jedynymi śladami wskazującymi na istnienie owych konstrukcji są dawne nazwy, jednakże za każdym z tych toponimów kryją się setki, jeśli nie tysiące, kilometrów kwadratowych.
W 1936 roku geolog prowadzony przez starszych autochtonów napotkał wzdłuż rzeki Ołguidach (Miejsce z kotłem) półkolisty metalowy obiekt w kolorze czerwonawym o tak ostrej wystającej krawędzi, że można było przeciąć nią paznokieć. Jego ściany były grube na około 2 cm, zaś na powierzchni widoczna była prawdopodobnie jedna piąta jego średnicy. Stał nachylony, więc można było wjechać pod niego na reniferze. Geolog wysłał opis do Jakucka, centrum regionu. W 1979 r. ekspedycja archeologiczna ze wspomnianego miasta próbowała odnaleźć półkulę. Przewodnik grupy przyznał, iż widział ją kilkukrotnie w młodości, jednakże jak stwierdził, w międzyczasie okolica niezwykle się zmieniła. Należy stwierdzić, iż w tym regionie można przejść 10 kroków od czegoś i nie zwrócić na to uwagi, więc wcześniejsze odkrycia tłumaczyć można czystym szczęściem.
Jednak znacznie wcześniej, w 1853 roku, R.Maak, znany badacz regionu napisał: „W Suntar [jakuckiej osadzie] powiedziano mi, że w górnym biegu Wiluj znajduje się potok o nazwie Ałgyj timirbit (co przetłumaczyć można jako „wielki kocioł zatonął”), który wpływa do Wiluj. Niedaleko jego brzegów w lesie znajduje się gigantyczny kocioł wykonany z miedzi. Jego rozmiary są nieznane, gdyż nad powierzchnią ziemi widać jedynie obrzeża, ale rośnie w nim kilka drzew…"
To samo odnotował N.D. Archipow – badacz dawnych kultur Jakucji: „Wśród populacji basenu Wiluj istnieją dawne legendy o istniejących w górnym biegu rzeki brązowych kotłach zwanych ołgui. Legenda ta zasługuje na uwagę, gdyż w okolicach, gdzie rzekomo znajdują się mityczne kotły płynie kilka potoków o nazwie Ołguidach czyli „Kotłowy Potok”.
Oto urywek listu napisanego w 1996 przez kolejną osobę, która odwiedziła Dolinę Śmierci. Michaił Koreckij z Władywostoku napisał:
„Byłem tam trzykrotnie. Pierwszy raz w 1933, gdy miałem 10 lat i podróżowałem z ojcem, kiedy on wybrał się w poszukiwaniu zarobku. Następnie w 1937, bez ojca. Ostatni raz zaś w 1947 jako członek grupy młodych osób.
Dolina Śmierci rozciąga się na obszarze po prawej stronie dopływu Wiluj. W rzeczywistości to cały szereg dolin wzdłuż zalanych obszarów. Przez wszystkie trzy razy byłem tam w towarzystwie przewodnika, Jakuta. Nie udaliśmy się tam dlatego, że żyło się dobrze, ale w dawnych czasach można było szukać złota bez zagrożenia, że zostanie się obrabowanym lub dostanie kulę w łeb.
Co do tajemniczych obiektów, to jest ich tam najprawdopodobniej wiele, gdyż za każdym razem widziałem 7 z owych „kotłów”. Wszystkie zadziwiły mnie będąc zupełnie niewiarygodnymi konstrukcjami. Po pierwsze zadziwiał ich rozmiar – od 6 do 9 m. średnicy.
Jeden z "żelaznych domów"
Rysunek przedstawiający jeden z kotłów
Po drugie, wykonane były one z dziwnego metalu. Wszyscy piszą, że wykonane były z miedzi, ale ja jestem pewien, że nie była to miedź. Chodzi o to, że nawet przy pomocy zaostrzonego dłuta nie dało się porysować „kotłów” (a próbowaliśmy nieraz). Metal nie pękał i nie dało się go odłamać przy pomocy młotka. Na miedzianej powierzchni młotek zostawiłby z pewnością zauważalne wgniecenia. Jednak ta „miedź” pokryta jest powłoką nieznanego materiału przypominającego szmergiel. Jednak nie jest to śniedź ani łuska – nie da się tego ani wykruszyć ani też zadrapać.
Nie napotkaliśmy schodzących w dół szybów z komnatami, ale zauważyłem, że roślinność wokół kotłów jest nienaturalna – zupełnie inna od tego, co rośnie wokoło.
Jest znacznie bardziej obfita: łopian o wielkich liściach, bardzo długie łoziny i dziwna trawa, półtora lub nawet dwa razy wyższa od człowieka. W jednym z „kotłów” cała nasza grupa (6 osób) spędziła noc. Nie wyczuwaliśmy niczego niedobrego i opuściliśmy go bez żadnych nieprzyjemnych zdarzeń. Nikt nie czuł się potem źle za wyjątkiem tego, że 3 miesiące później jednemu z moich przyjaciół wypadły wszystkie włosy. Mnie zaś po lewej stronie głowy (na której zazwyczaj śpię) pojawiły się trzy niewielkie wrzody wielkości główek zapałek. Próbowałem się ich pozbyć całe życie, ale są ze mną do dziś.
Nasze wysiłki w próbach odłamania choć kawałka dziwnego „kotła” nie przyniosły skutków. Jedyną rzeczą, jaką przywiozłem był kamień. Jednak nie zwyczajny kamień: w połowie doskonale okrągły, 6 cm średnicy. Był czarny i nie nosił żadnych śladów obróbki, choć był niezwykle gładki, jakby wypolerowany. Podniosłem go z ziemi wewnątrz jednego z tych kotłów.
Zabrałem moją pamiątkę z Jakucji do wsi Samarka w dystrykcie Czugujewka w Kraju Primorskim, gdzie w 1933 mieszkali moi rodzice. Odłożyłem go aż do czasu, gdy moja babka zdecydowała się na budowę domu. Trzeba było wstawić szyby do okien, ale w całej wsi nie było szklarza. Starałem się przeciąć szybę krawędzią półkolistego kamienia i okazało się, że tnie on z zadziwiającą łatwością. Potem moje znalezisko używane było często w charakterze diamentu przez naszych krewnych i przyjaciół. W 1937 roku dałem kamień dziadkowi, ale na jesieni został on aresztowany i wywieziony do Magadanu, gdzie przetrzymywany był bez wyroku do 1968, kiedy to zmarł. Nikt nie wie, gdzie znalazł się mój kamień…”
W swym liście Korecki podkreśla, że w 1993 roku jakucki przewodnik powiedział mu, że … 5 lub 10 lat temu odkrył kilka okrągłych kotłów (były zupełnie okrągłe), które wystawały wysoko (wyżej niż człowiek) nad powierzchnię gruntu. Wyglądały na zupełnie nowe. Następnie myśliwy widział je znowu, jednakże teraz zniszczone i porozbijane. Korecki zauważa także, iż gdy odwiedzali jeden z kotłów po raz drugi, widoczne stało się stopniowe pogrążanie konstukcji w ziemi.
A. Gutieniew i J. Michałowskij – dwaj badacze mieszkający w mieście Mirnyj w Jakucji twierdzili, iż w 1971 roku stary myśliwy z ludu Ewenków powiedział, że w okolicy między dwiema rzekami znanej jako Niugun Bootur („Ognisty bohater") oraz Atadarak („Miejsce z trzygraniastym harpunem") znajduje się wystający z gruntu obiekt, dzięki któremu okolica uzyskała swą nazwę – bardzo duży trzygraniasty żelazny harpun, zaś w okolicy znanej jako Cheliugur („Metalowi ludzie") położona jest ponoć żelazna nora, w której leżą chudzi, czarni i jednoocy ludzie w ubraniach z metalu. Powiedział także, że wie gdzie znajduje się to miejsce i może je pokazać, gdyż nie jest to daleko. Nikt nie uwierzył mu, on zaś w międzyczasie zmarł.
Jeden z tych obiektów napotkany został w czasie budowy tamy na Wiluj, niedaleko miasta Erbije. Zgodnie z relacją jednego z budowniczych Wilujskiego Projektu Hydroenergetycznego, po ukończeniu prac nad kanałem odwadniającym i osuszeniu głównego kanału, odkryto w nim wypukły metalowy punkt. Z racji ścigających terminów, po szybkiej inspekcji znaleziska, kierownictwo wydało rozkaz kontynuowania prac.
Istnieje wielu opowieści ludzi, którzy napotkali podobne konstrukcje przypadkiem, jednakże bez precyzyjnych wskazówek jest niezwykle trudno zlokalizować je w niezwykle monotonnym krajobrazie.
Pewnego razu starsi mężczyźni opowiadali o miejscu zwanym Tong Duurai i przepływającym tak potoku Ottoamoch (którego nazwa oznacza „szczeliny w ziemi"), w której to okolicy znajdują się niezwykle głębokie otwory w ziemi nazywane śmiejącymi się przepaściami. Miejsce to pojawia się także w legendach mówiących, że stanowi ono dom „ognistego giganta", który niszczy wszystko dookoła. Sześć lub siedem wieków temu, ogromna kula ognia wyleciała stamtąd i albo odleciała w dal, potem zaś (sądząc po kronikach i legendach innych ludów) eksplodowała, albo wybuchła tuż nad miejscem swego wyjścia, w wyniku czego obszar setek kilometrów wokół stał się jałową pustynią usianą porozrzucanymi skałami.
Jakuckie legendy zawierają liczne odniesienia do eksplozji, ognistych tornad i płonących kul wznoszących się w powietrze. Wszystkie te zjawiska są w pewien sposób połączone z tajemniczymi metalowymi konstrukcjami, jakie znajdują się w Dolinie Śmierci. Niektóre z nich stanowią znacznej wielkości okrągłe metalowe domy stojące na licznych wspornikach. Nie posiadają ani drzwi ani okien, a jedynie przestrzenny właz na szczycie kopuły. Niektóre z nich pogrążyły się już niemal kompletnie w wiecznej zmarzlinie z ledwie dostrzegalnym łukowatym wybrzuszeniem na powierzchni. Obcy sobie świadkowie opisywali ów „grzmiący metalowy dom" w ten sam sposób. Inne obiekty porozrzucane po okolicy to metaliczne półkoliste pokrywy skrywające coś nieznanego. Jakuckie legendy mówią, że tajemnicze płonące kule produkowane są przez otwór miotający dym i ogień z grzmiącą stalową pokrywą.
Jest to również źródło ognistych wiatrów, których opisy przypominają dzisiejsze eksplozje nuklearne. Na około wiek przed każdą eksplozją lub ich serią, lecąca z dużą prędkością ognista kula wyłania się z żelaznego otworu i bez powodowania większych zniszczeń, wznosi się ku górze w formie cienkiego słupa ognia. Na jego szczycie pojawia się następnie wielka płonąca kula. W akompaniamencie następujących kolejno po sobie grzmotów, wznosi się ona jeszcze wyżej i odlatuje, pozostawiając ślad dymu i ognia. Następnie w oddali słychać szereg eksplozji…
W latach 50-tych XX wieku radziecka armia zwróciła uwagę na ten obszar, najwyraźniej z powodu niezwykle niskiego zaludnienia na jego północnych krańcach, po czym przeprowadzono tu serię testów jądrowych. Jedna z eksplozji wzbudziła wielkie zdziwienie i wciąż stanowi żywotny temat wśród zagranicznych specjalistów. Jak poinformowała we wrześniu 1991 roku niemiecka stacja radiowa Deutsche Welle, w 1954 roku przeprowadzono test 10-kilogramowego urządzenia nuklearnego i z nieznanych powodów parametry eksplozji były o 2000 – 3000 wyższe niż zakładano, osiągając 20-30 megaton, co zostało zarejestrowane przez laboratoria sejsmiczne na całym świecie. Powód tak znacznej rozbieżności w mocy eksplozji pozostaje niejasny. Agencja informacyjna TASS wydała oświadczenie, iż testowano wybuch powietrzny bomby wodorowej, ale jak się okazało później nie były to trafne informacje. Po testach na obszarze ustanowiono kilka wydzielonych stref, gdzie przez kilka lat przeprowadzano sekretne prace.
MITY I LEGENDY
Spójrzmy w daleką przeszłość oraz to jak przedstawia ją epicka twórczość mieszkańców. Jak twierdzą przekazywane z ust do ust legendy, w zamierzchłym okresie, kiedy wszystko się zaczęło, obszar ten zamieszkiwała niewielka grupa nomadzkich Tunguzów. Pewnego razu ich dalecy sąsiedzi ujrzeli jak ich ziemia spowita została przez smolistą czerń zaś okolicą wstrząsnął ogłuszający ryk.
Podniósł się huragan z niewidzialnej siły, pioruny przecięły go we wszystkich kierunkach naraz, a kiedy wszystko się uspokoiło i ciemność przerzedła, oczom koczowników ukazał się niespodziewany widok. Pośrodku jałowej krainy, lśniąc w słońcu, stała wysoka struktura, która widoczna była nawet z odległości wielu dni drogi.
Przez długi czas wydawała ona z siebie nieprzyjemne dla ucha dźwięki, ale stopniowo zmniejszała się, aż wreszcie zniknęła. W miejscu gdzie stała znajdowała się ogromna pionowa przepaść. Wedle słów legend, składała się ona z trzech stopni „śmiejących się przepaści". W jej otchłani rzekomo znajdowała się podziemna kraina ze swym własnym słońcem, które zaczęło jednakże blaknąć. Z otworu dochodził tak duszący odór, że nikt nie osiedlał się wokół niego. Jak dostrzegli niektórzy w oddali, nad przepaścią unosiła się wirująca wyspa, co okazało się być „grzmiącym deklem", zaś ci, którzy pokusili się, aby zajść bliżej i przyjrzeć się temu, nigdy już nie powrócili.
Przeminęły wieki i życie toczyło się jak przedtem. Nikt nie spodziewał się niczego nadzwyczajnego, ale pewnego dnia zdarzyło się niewielkie trzęsienie ziemi, zaś na niebie pojawił się cienki ognisty wir, na szczycie którego płonęła oślepiająca kula. Przy wtórze czterech grzmotów i zostawiając po sobie ślad z dymu i ognia, kula wystrzeliła lecąc w dół, zaś kiedy skryła się za horyzontem, eksplodowała. Koczownicy byli oszołomieni, jednakże nie opuścili ziem, które były dla nich domem, gdyż ów „demon" nie przyniósł im żadnych szkód, a eksplodował nad ziemiami wrogiego im sąsiedniego plemienia. Kilka dekad później wydarzenia powtórzyły się: kula ognia podążyła tą samą trajektorią i wybuchła nad ich sąsiadami. Najwyraźniej ów demon był w pewien sposób ich obrońcą, o którym zaczęto tworzyć legendy, zwąc go Niurgun Bootur – ognisty bohater.
Ale jakiś czas później zdarzyło się coś, co wzbudziło przerażenie nawet w najdalszych zakątkach. Gigantyczna ognista kula wyłoniła się z otworu z ogłuszającym grzmotem i eksplodowała tuż nad głowami! Rozpoczęło się trzęsienie ziemi. Niektóre ze wzgórz poprzecinane zostały rozpadlinami głębokimi na 100 m. Po eksplozji wokół szalało nadal potężne morze ognia z wirującą nad nim wyspą o kształcie dysku. Skutki eksplozji rozciągały się na obszarze ponad tysiąca kilometrów. Plemiona nomadów zamieszkujące obrzeża tego obszaru, które przeżyły kataklizm rozpierzchły się we wszystkich kierunkach, ale i to nie uchroniło ich przed śmiercią. Wszyscy zapadali na pewną dziwną chorobę, która dziedziczona była następnie przez ich potomków. Jednakże pozostawili oni dokładne relacje co do tego, co miało miejsce na podstawie czego jakuccy twórcy zaczęli układać piękne, niezwykle tragiczne legendy.
Minęło trochę ponad 600 lat. Zniknęło i pojawiło się wiele pokoleń nomadów. Zapomniano o przestrogach od zamierzchłych przodków i ludzie znów pojawili się w dawnej przeklętej okolicy.
Historia powtórzyła się… Niurgun Bootur w formie kuli ognia znów pojawił się nad ognistym wirem i znów eksplodował za horyzontem. Kilkadziesiąt lat później druga z kul, zwana teraz Kiun Erbie („lśniący powietrzny goniec" lub „wysłannik") pojawiła się na niebie, po czym nastąpiła następna niszczycielska eksplozja, którą uczłowieczyły legendy nadając imię Uot Usumy Tong Durai, co ogólnie przetłumaczyć można jako „nieznajomy złoczyńca, który przekłuł ziemię i ukrył się w głębinach, wszystko wokół niszcząc ognistym wirem".
Należy zauważyć, że w przeddzień przylotu negatywnego bohatera Tong Duurai, na niebie pojawił się posłaniec boskiej Djesegei, Kiun Erbie, który przeciął nieboskłon pod postacią spadającej gwiazdy albo okazałego pioruna, aby ostrzec Niurgun Bootura o nadchodzącej bitwie.
W legendach sprawą wagi najwyższej było wyjście Tong Durrai z podziemi i stoczenie bitwy z Niurgun Booturem. Miało to miejsce w następującej kolejności: po pierwsze, przypominający węża rozgałęziony ognisty wir wyskakiwał z przepaści, zaś na jego szczycie pojawiała się ponownie gigantycznych rozmiarów kula, która po kilku uderzeniach pioruna wybijała się wysoko w niebo. W locie towarzyszyli mu jego pomocnicy – rój czerwonych tornad, który wzbudzał wokół postrach.
Ale istniały też okazje, gdy Tong Duurai napotykał Niurgun Bootura powyżej miejsca, gdzie wystartował, zaś potem przez długi czas obszar ten pozbawiony był życia. Odtwarzane obrazy tych wydarzeń różnią się dość znacznie od siebie: kilku ognistych bohaterów mogło jednocześnie wydostać się z otworu, przelecieć pewien dystans i eksplodować w jednym miejscu. Stało się to z lotem Tong Duurai. Badania pokładów gleb wskazują, że przerwy między wybuchami nie przekraczały 600 – 700 lat.
Legendy barwnie oddają tamte wydarzenia, ale brak źródeł pisanych oznacza, że nie zostały one zarejestrowane w formie dokumentów. Zdaje się jednak, że jest to zrekompensowane w kronikach innych ludów.
Z KRONIK POZOSTAŁYCH LUDÓW
W sumie, w okresach przerw trwających od 600 do 700 lat miało miejsce kilka eksplozji, lub raczej cały kompleks zdarzeń obejmujących także ich zapowiedzi. Wszystkie te wydarzenia znalazły jaskrawy wyraz w epickiej twórczości, tradycjach i legendach. Ciekawym faktem jest, że podobne legendy powstały w strefach równikowych planety, gdzie eksplozje gigantycznych kul ognia, jakie nagle przysłaniały niebo,Czy wydarzenia z ludowych legend mówią tak naprawdę o działaniu tajemniczego kompleksu stworzonego przez nieznanych budowniczych? były początkami kresu kilku centrów starożytnych cywilizacji.
Sądząc po rezultatach archeologicznych badań przeprowadzanych w górnym biegu Wiluj przez S. A. Fiedosejewa, nieregularny charakter osadnictwa na tych terytoriach rozpoczyna się w IV wieku p.n.e. W pierwszym stuleciu naszej ery, linia wydarzeń historycznych zdaje się być przerwana i nie przeciwstawia się to możliwej dacie ostatniej z historycznych eksplozji we wrześniu 1380 r. Chmura, jaka wówczas powstała przysłoniła Słońce nad Europą na kilka godzin. W kilku geoaktywnych strefach wydarzyły się silne trzęsienia ziemi.
Wydarzenie to odnotowano w źródłach pisanych. W ruskich kronikach współistnieje ono z Bitwą na Kulikowym Polu: „Mrok rozproszył się jedynie w drugiej połowie dnia. Wiał wiatr o tak wielkiej sile, że strzała wystrzelona z łuku nie mogła się przezeń przebić."
Jednakże eksplozje opisane w legendach Tunguzów są znacznie barwniej niż w innych źródłach. Sądząc po relacjach, były one znacznie gorsze niż wybuchy dzisiejszych broni jądrowych.
Jeśli przyjmiemy rok 1380 za datę początkową i cofniemy się w tył, możemy wyśledzić podobne wydarzenia. Dla przykładu, w roku 830, zniszczona została kultura Majów zamieszkujących meksykański półwysep Jukatan.
Niektóre wersety Biblii również noszą podobieństwo do jakuckich legend. Są to m.in. opisy plag egipskich czy upadku Sodomy i Gomory. Na jednej z oaz na Półwyspie Arabskim, jedno z miast zostało dosłownie obrócone w pył. Zgonie z legendami miało to miejsce w czasie, gdy na niebie pojawiła się ogromna kula ognia, a następnie eksplodowała.
W położonym na subkontynencie indyjskim Mohendżo-Daro archeolodzy odkryli zniszczone miasto. Ślady katastrofy – stopione kamienne mury, wskazują jasno na eksplozję porównywalną z wybuchem bomby jądrowej. Podobne zjawiska opisywane są w chińskich kronikach z XIV wieku. Mówią one, że daleko na północy nad horyzont wzniosła się ciemna chmura, pokrywając niebo w połowie i rozrzucając fragmenty skał. Kamienie spadały z nieba także w Skandynawii i Niemczech. Uczeni ustalili wówczas, że były to zwyczajne kamienie pochodzące z erupcji wulkanu.
Być może powodem tych nieszczęść był w rzeczywistości Tong Duurai, który wyłaniał się spod ziemi przez wiele wieków? W czasie gdy Niurgun Bootur zabarwiał wraz ze swym pojawieniem się połowę nieba, Tong Duurai znacznie przewyższał go rozmiarami i wznosząc się w niebiosa, znikał zupełnie z pola widzenia.
Zauważyliśmy, że w Dolnie Śmierci zawyżone promieniowanie tła obserwowane było w kilku przedziałach czasowych. Zjawiska tego specjaliści nie są w stanie wytłumaczyć.
CO STOI ZA EKSPLOZJĄ TUNGUSKĄ?
30 czerwca roku 2008 roku przypadnie setna rocznica jednej z najbardziej tajemniczych katastrof: eksplozji ciała kosmicznego w pobliżu rzeki Podkamiennaja Tunguska. Trudno w ubiegłym wieku znaleźć wydarzenie o podobnej skali. Siła eksplozji przekroczyła wówczas siłę bomb atomowych zrzuconych na Hiroszimę i Nagasaki o ponad 2000 razy. Poza tym tunguska eksplozja spowodowała m.in.:
- niecodzienne świecenie się nieba, jakie zaobserwować można było nawet na 10 dni później oraz pojawienie się srebrzystych chmur;
- zaburzenia w działaniu przyrządów meteorologicznych oraz pojawienie się powierzchniowych trzęsień ziemi;
- falę dźwiękową, która dwukrotnie okrążyła glob;
- poprzewracane drzewa na ogromnym obszarze ponad 2000 km kwadratowych;
- słabe ślady radioaktywności wykryte w próbkach drzew oraz pokładach lodów arktycznych datowanych na 1908;
- anormalne właściwości gleby i minerałów w obszarze wybuchu;
- niezwykle szybki wzrost roślinności w epicentrum eksplozji tunguskiej;
- ochłodzenie klimatu Ziemi w kilku następnych latach;
Pomimo faktu, że zdarzenie takiej rangi nie przeszło niezauważone, pierwsze próby wyjaśnienia tego, co rzeczywiście miało miejsce w odległej syberyjskiej tajdze powzięte zostały wiele lat później, około 1927 roku. Od tego czasu dziesiątki wypraw badawczych odwiedziły region, powstały setki naukowych prac oraz podobna liczba hipotez, co do przyczyn zjawiska. Jednakże ani jedna z nich nie była w stanie w pełni wyjaśnić złożonego zjawiska, jakie poprzedziło i towarzyszyło eksplozji tunguskiej. Niektóre ze zjawisk zaobserwowanych przez świadków nie pasują do ram istniejących teorii. Wiele z tego, co się wydarzyło nie może zostać zinterpretowane z punktu dzisiejszego naukowego widzenia.
Co więcej, odnieść można trwałe wrażenie, że napotykamy coś mieszczącego się zupełnie poza granicami naszego prostego rozumienia świata wokół. Być może dzisiaj jesteśmy bliżsi niż kiedykolwiek znalezienia rozwiązania tajemnicy, która stanie się punktem zwrotnym w rozwoju ludzkiej świadomości. Wymagać będzie to jednak pewnej śmiałości oraz zdolności patrzenia z otwartym umysłem niepowstrzymanym przez obecne w nauce dogmaty, aby ocenić najbardziej niewytłumaczalne elementy wydarzenia.
Przeprowadzane przez generacje naukowców i badaczy prace dostarczyły nam bogatego źródła faktów i materiału naukowego pozwalającego rzucić więcej światła na prawdziwe przyczyny i naturę zjawiska, jakie miało miejsce niemalże 100 lat temu w okolicach nad Podkamienną Tunguską.
Nie powinniśmy omijać kluczowych elementów każdej ze znanych hipotez, ale jednocześnie skoncentrować się na tych faktach, które zawsze pozostaną w cieniu i z pewnych niejasnych powodów nie otrzymają uwagi, jaka się im należy. Co zdumiewające, zebrane razem z dawnymi poematami epickimi, fakty te prezentują zupełnie odmienny obraz wydarzenia, jakie miało miejsce na początku ubiegłego wieku.
Na samym początku owego studium podkreślić należy, że zarówno przed jak i po eksplozji tunguskiej miało miejsce kilka wydarzeń połączonych z nią w pewien sposób i będących ogniwami jednego łańcucha. Dlatego też, używając metod stosowanych w kryminalnych dochodzeniach, powinniśmy połączyć je w pojedynczy przypadek. Aby ujrzeć rzeczywistość, która przez wiele lat umykała oczom badaczy, powinniśmy poruszać się w przód i tył w czasie i przestrzeni, by przyjrzeć się zdarzeniom, które dzielą nieraz dziesiątki czy setki lat.
Powinniśmy także zwrócić uwagę na relacje naocznych świadków, których liczba nawet na rzadko zaludnionej Syberii szła w tysiące. Jeszcze w latach 60-tych XX wieku można było odnaleźć około 3000 osób, które były świadkami tego niezwykłego wydarzenia.
Zanim jednak powrócimy do faktów, powinniśmy podzielić to, co zgromadzone zostało w czasie naszego śledztwa: hipotezę o eksplozji tunguskiej, która dla wielu będzie zaskakująca, ale która powstała w czasie analiz wielu danych. Opierając się na relacjach tysięcy świadków eksplozji tunguskiej, odkryciach badaczy, tekście poematu Oloncho, zrekonstruowanej chronologii zdarzeń i analizie konsekwencji eksplozji opisanych nie tylko w epice, ale także poprzez wysiłki naukowców, możliwe jest wysunięcie sugestii, że na ogromnym niezamieszkałym obszarze północno-zachodniej Jakucji znajduje się pradawna podziemna instalacja techniczna.
W zamierzchłych czasach „ktoś" skonstruował to, co dziś znamy jako Dolinę Śmierci – kompleks, który istnieje do dziś dnia i ochrania Ziemię przed meteorytami i asteroidami. Oczywiście sugestia ta jest zaskakująca, bowiem o podobnej możliwości trudno nawet myśleć. Przez tysiące lat obok nas istniało coś, co przysłania nie tylko nasze dotychczasowe osiągnięcia, ale nawet najśmielsze fantazje. My tego nie dostrzegliśmy. Naturalnie, nikt z tych, którzy badali różnorakie naukowo niewyjaśnione konsekwencje katastrofy tunguskiej nie wyobrażali sobie, że wszystkie pozostawione przez eksplozję ślady były rezultatami działania pewnego starożytnego systemu obrony kosmicznej pozostawionego przez nieokreślonych budowniczych.
„Dziadek” Matwiej (lat 108) – świadek eksplozji tunguskiej w 1908. Na fotografii z autorem w ewenkijskiej osadzie Siuldiukar w 1997 r. (fot. archiwum W. Uwarowa).
MIEJSCOWE LEGENDY I PRZESTROGI SZAMANÓW
Oto jeden ze szczegółów, jaki przechował się w pamięci archetypowej lokalnej populacji, przekazywany przez tysiąclecia w starożytnym epickim poemacie. Legenda przekazywana słownie opowiada o tym, jak kraina pogrążyła się niegdyś w nieprzebytej ciemności i wszystkim wstrząsnął ogłuszający ryk. Podniósł się huragan stworzony z niewidzialnej siły i uderzył w ziemię.
Gdy wszystko ucichło, zaś ciemności przerzedły, mieszkańcy ujrzeli niezwykłą rzecz. Pośrodku opustoszałej krainy stał wysoki słup widoczny z daleka, który wydawał głośne dźwięki, powoli zmniejszając się, zaś w miejscu, gdzie się znajdował pozostała ogromna przepaść.
Eksponując dalsze fakty, zaprezentujemy kilka fragmentów Oloncho, który zdaje się mocno potwierdzać przytoczoną hipotezę z racji czysto technologicznej natury wydarzeń opisanych w starożytnych opowieściach. Zaskakujące jest, że ludzie, którzy tłumaczyli i analizowali owe teksty nie zauważyli tego i niczego nie przypuszczali.
Zacznijmy od szczegółowej rekonstrukcji zdarzeń starając się uformować fundamentalny obraz tego, co poprzedziło i towarzyszyło katastrofie z 1908 roku.
Pierwszymi, którzy dowiedzieli się o nadciągającym kataklizmie byli szamani miejscowych plemion. Na dwa miesiące przed eksplozją między mieszkańcami tajgi zaczęły rozprzestrzeniać się pogłoski o mającym rzekomo nadejść końcu świata. Przemieszczając się ze wsi do wsi, szamani ostrzegali ludzi przed nadciągającym kataklizmem. Ludzie zaczęli przepędzać swe stada z górnego biegu Podkamiennej Tunguski do obszarów nad Niżną Tunguską oraz dalej, w kierunku rzeki Leny.
Eksodus Ewenków zaczął się zaraz po zebraniu się sugłan (zgromadzenia) wszystkich miejscowych klanów, jakie miało miejsce w miesiącu Teliat (maj). Sekretna konferencja starszych ustaliła, że ich cykliczny kurs wędrówek powinien zostać zmieniony, zaś klany powinny podążać blisko siebie wzdłuż nowego szlaku.
Przy następnej zbliżającej się okazji Wielki Szaman ogłosił koniec świata:
„Przodkowie powiedzieli, że musieli ruszyć się z ich tradycyjnych miejsc. Nikt nie powinien znajdować się tam po miesiącu Teliat, w miesiącu Muchun [czerwiec], tak powiedzieli przodkowie… Wyżsi chcieli odwiedzić Dulię… Nikt nie powinien tego widzieć."
I w ten sposób koczownicy rozprzestrzenili się po tajdze…
Słuchając wewnętrznego instynktu, a zarazem wspierając rewelacje szamanów, z regionu zaczęły znikać dzikie zwierzęta. Ptaki odleciały ze swych siedlisk, łabędzie opuściły jeziora, a z rzek zniknęły ryby. Ogromny obszar tajgi, mierzący dziesiątki tysięcy kilometrów kwadratowych, jakby pozbawiony został fauny. W strefie zagrożenia pozostali jedynie ci, którzy nie chcieli słuchać ostrzeżeń szamanów.
Wszystko mówi za siebie. Najwyraźniej pewien system wcześniejszego ostrzegania przekazany został za pośrednictwem szamanów, którzy rozmawiali z duchami przodków. Zwierzęta, ptaki i ryby zareagowały na zbliżające się niebezpieczeństwo instynktownie, reagując na negatywny wpływ zwiększającego się ziemskiego pola elektromagnetycznego w tej części tajgi.
Po przestudiowaniu tekstów „Oloncho", rozmowach z miejscowymi myśliwymi i tymi, którzy pozostali przy życiu i pamiętają dawne dzieje, sformowaliśmy przypuszczenie, że kompleks, o którym mowa, rozciąga się na całej przestrzeni tajgi, zaś jego elementy skupiają się głównie pod ziemią.
L. Kulik, pierwszy badacz eksplozji tunguskiej (fotografia z lat 30-tych z biblioteki KMET).
ELEKTROWNIA INSTALACJI
Zniszczenie albo deflekcja meteorytów lub asteroidów osiągana jest przy użyciu pola siłowego, które przekazywane jest w skoncentrowanej formie przez pewien rodzaj elektromagnetycznych tworów, które przypominają świecące kule. Przypominają one pioruny kuliste z tą różnicą, że największy znany nauce twór tego typu mierzył ok. 2 m średnicy, podczas gdy kule używane do niszczenia meteorytów są gigantycznych rozmiarów, a rozmiary niektórych dochodzą do 60 metrów średnicy.
To właśnie ich lot obserwowany był w 1908 roku przez tysiące ludzi w znacznej części Syberii z tym rezultatem, że świadkowie wydarzeń tunguskich przypisali całą rzecz pojawieniu się serii ogromnych piorunów kulistych.
Kule plazmowe, które najwyraźniej generowane są przez elektrownie umieszczone głęboko pod powierzchnią gruntu, które znajdują się w miejscu specjalnie przez kogoś wybranym. Łączy się to z charakterystyczną cechą tej części planety, mianowicie ze wschodniosyberyjską anomalią magnetyczna. Magazyn „Technika Młodzieży" (#1, 1984) nazwał ją magnetyczną superanomalią, której źródło leży na głębokości połowy promienia Ziemi. Innymi słowy, elektrownie kompleksu mogą stanowić jedno ze źródeł owej anomalii.
Przygotowania do kontruderzenia zbliżającego się meteorytu tunguskiego (był to meteoryt; Kulik w pewnym sensie miał rację) zaczęły się na dwa miesiące przed eksplozją, co potwierdzić można zachowaniem się szamanów oraz zwierząt w tajdze. Na około 10 dni przed eksplozją, instalacja zlokalizowana w Dolinie Śmierci weszła w fazę działania. Była to aktywacja elektrowni i zwiększenie poziomu jej energii spowodowane przez rozpoczęcie przez kompleks przygotowań do generowania energii (kul elektromagnetycznych), oddziałujących na środowisko, co stało się przyczyną pojawienia się głównych atmosferycznych anomalii połączonych ze wzrastającymi napięciami w ziemskim polu elektromagnetycznym.
Działanie instalacji było na tyle silne, że na 10 dni przed eksplozją, w wielu krajach europejskich, a także nad Zachodnią Syberią, ciemność nocy ustąpiła niezwykłej jasności, jak gdyby obszary te doświadczały białych nocy. Wszędzie tam pojawiły się święcące jaskrawo w zmierzchu i mroku srebrzyste chmury rozciągające się ze wschodu na zachód i formujące linie, niczym te, które zdarzają się między biegunami magnesu. Pojawiło się przeczucie, jak zauważył E. Krinow, jeden z badaczy zdarzenia tunguskiego, że zbliżało się jakieś niezwykłe naturalne zjawisko.
Wiele lat później badacze z Tomska natknęli się na zapomnianą publikację prof. Webera dotyczącą silnych perturbacji geomagnetycznych zaobserwowanych w laboratorium Uniwersytetu Kiel w Niemczech na 3 dni przed eksplozją obiektu, które zakończyły się dokładnie wtedy, gdy gigantyczny bolid eksplodował nad Płaskowyżem Środkowosyberyjskim.
Artystyczna wizja anormalnej zorzy obserwowanej po eksplozji.
METEORYT TUNGUSKI A „POMOCNICY”
Dziesięć dni minęło, zaś potem, rankiem 30 czerwca 1908 roku, ciało z przestrzeni kosmicznej weszło z ogromną prędkością w ziemską atmosferę. Podążyło trajektorią z południowego-wschodu na północny-zachód. Określenie dokładnej trajektorii meteorytu odgrywa ważną rolę w śledztwie dotyczącym zdarzenia, po pierwsze z tego powodu, że jak zobaczymy, nad tajgą przeleciało kilka obiektów, nadlatując z kilku stron nad miejsce eksplozji. Badaczy zdziwiła rozbieżność w relacjach świadków, którzy w tym samym czasie obserwowali obiekty w różnych obszarach Syberii oddalonych od siebie, poruszające się po rożnych kursach, ale zmierzające do jednego punktu. Skłoniło to do powstania hipotezy, że nad syberyjską tajgą mógł nawet manewrować statek kosmiczny.
38 minut przed zniszczeniem meteorytu tunguskiego, prace kompleksu w Dolinie Śmierci weszły w kulminacyjną fazę. Rozpoczęło się generowanie kul, które dla własnych potrzeb nazwiemy pomocnikami.
W kopalni Stiepanowskij (leżącej blisko Jużno-Jenisejska), na 30 minut przed upadkiem meteorytu miało miejsce trzęsienie ziemi.
Jeden ze świadków tych wydarzeń znajdował się blisko niewielkiego jeziora, gdy grunt zaczął drżeć pod jego nogami. Zaczęło się coś na podobieństwo trzęsienia ziemi. Nagle w mężczyźnie pojawiło się niewytłumaczalne, wręcz nieludzkie uczucie strachu, pochodzące gdzieś z wewnątrz – jakaś siła, która próbowała odciągnąć go od jeziora. W owym momencie woda w jeziorze zaczęła opadać, ukazało się jego dno, które rozdzieliło się na dwie części, niczym dwa liście. Świadek, gnany niezwykłym przerażeniem uciekł w popłochu, najszybciej jak tylko mogły ponieść go nogi.
Po przebyciu znacznego dystansu potknął się o krzak i upadł, a gdy podniósł się z powrotem i spojrzał za siebie, ujrzał słup światła wznoszący się z miejsca, które jeszcze przed momentem było jeziorem, zaś na szczycie kolumny znajdował się przypominający kulę obiekt. Wszystkiemu towarzyszył przeraźliwy ryk i szum. Zaczęło się tlić ubranie jakie miał na sobie, zaś promieniowanie paliło jego twarz i uszy…
Epizod ten współgra zadziwiająco z tekstem eposu Oloncho i opowieściami starszych ludzi o miejscu zwanym Tong Duurai, poprzez które płynie potok Ottoamoch („Szczeliny w ziemi"), gdzie znajdują się znane jako śmiejące się rozpadliny niezwykle głębokie szyby. Z nich, jak mówią legendy, wieją ogniste wiry. Po długim okresie ciszy, wynoszącym około stulecia przed każdą dużą eksplozją lub ich serią, następuje zdarzenie na mniejszą skalę. Legendy mówię, że cienka kolumna ognia wyłania się z żelaznej przepaści. Na jej szczycie pojawia się bardzo duża kula ognia. Towarzyszą jej w locie pomocnicy, rój krwistych tornad, jakie wzbudzają w okolicy postrach. Po czterech grzmotach następujących kolejno po sobie, kula wzlatuje jeszcze wyżej, pozostawiając ślad z dymu i ognia, potem zaś w oddali słychać kanonadę eksplozji.
Niezwykłe jest, że legendy jakuckie zawierają tak wiele odniesień do eksplozji, ognistych wirów i kul ognia wydostających się z przepaści zionących ogniem i dymem okrytych grzmiącymi pokrywami, pod którymi mieści się podziemna kraina. Zamieszkuje ją ognisty złoczyńca, Uot Usumu Tong Duurai.
RELACJE NAOCZNYCH ŚWIADKÓW
O tym właśnie mówią legendy oraz relacja G. K. Kulesza, który był obserwatorem w stacji meteorologicznej w Kireńsku oddalonym o ok. 460 km od miejsca tunguskiej eksplozji.
„30 czerwca na północny-zachód od Kireńska obserwowano niezwykłe zjawisko, które trwało od 7:15 do 8 rano. Nie widziałem tego osobiście, gdyż usiadłem do pracy po zarejestrowaniu i odczytaniu urządzeń meteorologicznych. Oto co się stało (podam sedno tego, co powiedzieli ci, którzy byli tego świadkami).
7:15 na północnym-zachodzie pojawił się słup ognia o średnicy ponad 8 metrów, mający kształt włóczni. Kiedy zniknął, słyszeć się dało pięć silnych uderzeń, niczym strzałów armaty następujących szybko i wyraźnie jeden po drugim. Potem na miejscu tym pojawiła się ciemna chmura. Jakieś 15 minut później, te same uderzenia słychać było znowu i powtórzyły się po raz kolejny po następnym kwadransie. Sternik barki, były żołnierz i ogólnie człowiek inteligentny, roztropny w mowie, naliczył 14 uderzeń w trzech grupach. Służba nakazywała mu przebywanie na brzegu i widział on i słyszał całe zjawisko od początku, aż do końca."
Wiele osób widziało słup ognia, ale jeszcze więcej słyszało wybuchy. We wsi Korelinaja leżącej 20 wiorst (21 km) od Kireńska, mieszkańcy mówili o silnym wstrząsie, jaki sprawił, że z okien wypadły szyby. Potwierdził to barograf.
W archiwach byłego Irkuckiego Obserwatorium Magnetycznego i Meteorologicznego badacze natrafili na notatki A. K. Kokorina – obserwatora ze stacji pogodowej nad Keżmą, oddaloną od miejsca eksplozji tunguskiej o ok. 600 km. W swym dzienniku obserwacyjnym z czerwca 1908 w dziale Notatki zapisał on rzecz niezwykle ważną. Wskazuje on na to, że w powietrzu znajdowało się wówczas więcej niż jedno ciało.
„Około 7 rano dwa ogniste pierścienie gigantycznych rozmiarów pojawiły się na północy. 4 minuty po ich zniknięciu, pojawiły się ponownie. Wkrótce po zniknięciu ognistych kół dał się słyszeć głośny hałas, przypominający szum wiatru, jaki przeszedł z północy na południe. Hałas trwał około 5 minut. Następnie pojawiły się dźwięki i grzmoty niczym strzały z ogromnych pistoletów, jakie zatrzęsły szybami w oknach. Strzały te trwały przez 2 następne minuty, po czym nadszedł a potem przerwa niczym strzał z karabinu. Te ostatnie dźwięki trwały 2 minuty. Wszystko miało miejsce w świetle dnia."
W tym czasie T. Naumienko obserwował lot kuli we wsi Keżma, leżącej nad rzeką Angara. Utrzymywał on, że obiekt był większy niż Księżyc i przeleciał na tle Słońca, które w tym czasie znajdowało się na wysokości 27 stopni nad horyzontem. W tym samym momencie, meteoryt tunguski przeleciał nad wsią Mironowo (58º 14' N, 109º 29' E).
Pierwszymi, którzy obserwowali lot pomocników niosących potężne ładunki elektromagnetyczne byli mieszkańcy wsi Aleksandrowka, która jest oddalona o niemalże 1500 km od miejsca eksplozji.
Relacja pozostawiona przez Iwana Nikanorowicza Kudriawcewa, który był świadkiem przelotu ognistej kuli, zawiera szczegóły wskazujące na elektromagnetyczną naturę pomocników:
„30 czerwca 1908 był jasnym dniem. Siedziałem naprzeciw okna wychodzącego na północny-zachód. Nasza wieś, Aleksandrowka, rozciąga się wzdłuż wąwozu… Po przeciwnej stronie wsi, na grzbiecie Semi, wznosi się szczyt góry Gliadeń. O 7 rano słońce już wstało, ale nie pokazało się jeszcze zza Gliadenia. I wówczas nagle jasna kula pojawiła się na niebie, raptownie rosła i jaśniała coraz bardziej. Leciała na północny-zachód. Lecąca kula była w rozmiarze Księżyca, jednakże była jaśniejsza, choć nie oślepiająca: można było patrzeć na nią w locie bez odrywania wzroku. Leciała bardzo szybko. Kula zostawiała za sobą na swym kursie biały dymny ślad szerszy niż ona sama. Gdy tylko pojawiła się, wszystko wokół zostało oświetlone jakimś nienaturalnym światłem, zaś ono samo nie intensyfikowało się powoli, lecz poprzez pewne fluktuacje, falowe błyski. Nie było hałasu, w czasie lotu kuli nie towarzyszył żaden ryk, choć nienaturalne światło wzbudzało pewien rodzaj strachu, niepokoju…"
J. Sarijczew zapytany przez D. F. Landsberga w Kańsku, 11 października 1921, odpowiedział:
„Wraz z rozpoczęciem się hałasu pojawił się w powietrzu pewien rodzaj łuny o okrągłym kształcie, rozmiaru około połowy Księżyca, o niebieskawym odcieniu, lecący szybko z Filimonowa w kierunku Irkucka. Łuna zostawiła ślad w formie bladobłękitnego pasa, jaki rozciągał się niemalże na całej długości lotu, potem stopniowo zanikał od końców. Łuna skryła się za górą bez dzielenia się. Nie byłem w stanie określić długości zjawiska, ale trwało krótko.
W tym samym czasie lot ciała niebieskiego lecącego po zmiennej trajektorii zaobserwowany został na południe od terytorium krasnojarskiego, 60 km na północ od Minusińska, 930 km od miejsca eksplozji. Prawdopodobnie w tym samym czasie obiekt widziany był w regionie osady Niżnije-Ilimskoje, 418 km od miejsca katastrofy. Potem zaś, jak ustalono, obiekt przeleciał nad wsią Prieobrażeńka leżącej nad rzeką Niżnaja Tunguska. Wszystkie te obiekty poruszały się w jednym kierunku: miejsc eksplozji Szyszkowa i Kulika oraz krateru Woronowa."
Obraz, jaki wyłania się z relacji świadków, zdaje się mówić jasno, że obiekty obserwowane przez nich z różnych części tajgi, nie mogły być meteorytami. Było ich wiele i poruszały się po różnych trajektoriach, choć w jednym kierunku. Co niezwykłe, naukowcy i badacze, którzy tak dokładnie przesłuchali licznych świadków, nie byli w stanie wyśledzić w ich relacjach jakichkolwiek różnic między zachowaniem meteorytu a kulami asystentami, które zbliżały się z różnych stron z zamiarem zniszczenia go. Wiadomym jest, że lot meteorytu przez ziemską atmosferę jest zwykle bardzo krótki (sprawa kilku sekund) i niezwykle szybki (od 6 do 22 km/s), odbywa się pod kątem względem powierzchni ziemi i po prostej trajektorii, pozostawiając po sobie ślad ognia i dymu, jaki rozciąga się na długości 200 – 300 km i blednie po kilkudziesięciu minutach.
Raporty badaczy oraz naukowe wyjaśnienia mówią o pojedynczym obiekcie tunguskim. Jednakże relacje świadków zdarzenia wraz z dowodami badaczy wskazują nieugięcie, że na niebie znajdowało się kilka obiektów, podążających różnymi trajektoriami, z różnych kierunków, ale co najważniejsze, poruszających się powoli, równolegle względem powierzchni ziemi, czasem zatrzymując się, zmieniając kurs i prędkość, czyli innymi słowy manewrując, co zupełnie wyklucza sugestię, że widziane obiekty były kometami lub meteorytami, które przecież nie poruszają się w taki sposób.
Tysiące obserwatorów nie mogło się po prostu mylić, gdyż niebo tego ranka było bezchmurne. Ludzie zamieszkujący w promieniu 800 km od miejsca, gdzie upadł kosmiczny intruz, obserwowali niezwykły przelot ognistych obiektów emanujących iskry i pozostawiających za sobą tęczowe ślady. Najistotniejszym punktem jednak było to, że nie widzieli oni pojedynczego obiektu, ale różne kule towarzyszące, które między sobą różniły się zachowaniem i wyglądem.
Po tym, jak pomocnicy zostali stworzeni a następnie wystrzeleni z szybów instalacji, zaczęli poruszać się w pewnym kontrolnym kierunku – miejscu ich ostatniego rekonesansu przed zniszczeniem meteorytu. Na pewnym pułapie lotu, kule zatrzymały się, aby ustalić swe pozycje względem spadającego meteorytu, aby następnie, przybierając ogromną prędkość i wydając ryk, ruszyć na jego spotkanie.
Poniżej znajduje się fragment relacji świadka zamieszkałego wówczas we wsi Moga nad Niżną Tunguską, 300 km na wschód od miejsca eksplozji. Cytowany był on w książce Jurija Sbitniewa pt. „Echo" i mówi sam za siebie.
„Pamiętam ów czas dobrze – miałem wówczas 11 lat. Wstałem dość wcześnie. Było jasno i bezchmurnie… Nasz dom znajdował się tu, gdzie stoi obecnie, na wzgórzu. Klepałem kosę.
Uderzałem w kosę, ale dźwięk dochodził z innego miejsca. Zamarłem, a gdy wsłuchiwałem się, zaczął się prawdziwy hałas. Niebo było jasne, bez żadnej widocznej chmury. Nie istniały oczywiście wówczas samoloty ani helikoptery. Dopiero w niedługo potem przyzwyczailiśmy się do nich. Ale wówczas był ten hałas. Nie brzmiał jak burza i wciąż wzrastał, grzmiąc głośniej…
Niespodziewanie przez niebo przetoczyło się drugie słońce. „Nasze” biło w tył mojej głowy, zaś tamto było na moich oczach. Nie mogłem patrzeć, wszystko przeszło w czerń. Wbiegłem do domu, zaś nowe słońce świeciło przez okno a światło poruszało się po piecu […].
[…] Okna wychodziły na wschód i południe. Jedno niewielkie skierowane było na północny-zachód a owo „słońce” świeciło właśnie przez nie, malując białą ścianę wielkiego rosyjskiego pieca na kolor szkarłatny. Owa łuna poruszała się z lewa na prawo, w kierunku wschodnim. Przez okno wpadały zwykłe promienie słoneczne oświetlając drugą ścianę pieca.
Patrzyłem na słońce oświetlające przez okno piec a moja szczęka opadła. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. Hałas zaś rozbrzmiewał dalej. Nie było ulgi. Mój dziadek usiadł na piecu i zaczął głośno zawodzić modlitwę. Zaśpiewał i powiedział do mnie: „Stiopa, módlmy się! Wszyscy się módlcie! To się staje… Nadchodzi…”
Jak się modlić? Chciałem pobiec gdzieś, ale nie było gdzie. Hałas był wszędzie wokoło, zaś ognista kula pędziła ku nam. Wciąż wiło się po piecu, potem zaś zatrzymało się.
Ognista kula, jaka pojawiła się na czystym, pozbawionym chmur niebie, zbliżyła się do ziemi z rykiem. Rosła, gdy się na nią patrzyło, płonęła i stała się tak niezwykle jasna, że nie dało się na nią patrzeć. W pewnej ulotnej chwili, przeraźliwy huk przeszedł w nieprzerwany ryk, zaś kula przestała się poruszać, zawisając nad ziemią niczym słońce nad horyzontem tuż przed zachodem. Trudno powiedzieć, na ile zatrzymało się, ale ognista kula stała nieruchomo przez wystarczająco długo, aby stan ten odcisnął się w zadziwionym ludzkim umyśle.
Bałem się wyjrzeć przez okno, ale na piecu dostrzegłem, że zatrzymało się. Potem niespodziewanie nabrał szybkości, błysnął przez piec i zniknął. Hałas był nie do wytrzymania. Ziemia trzęsła się. Zostałem przewrócony na podłogę a szyba z małego okna posypała się na nas, jak gdyby została przez kogoś wybita… Nie leżałem na ziemi przez długo. Wstałem z myślą: „Gdzie dziadek? Nie mówcie, że go przewróciło!” Leżał na brzuchu na samej krawędzi pieca i nieprzerwanie pytał: „Stiopa, co to jest?” Był mokry i biały, biały… Myślałem, że grunt wciąż się trzęsie, podłoga poruszała się pod moimi stopami albo to moje nogi się trzęsły. Było to przerażające!
Nikt nie Był w stanie zrozumieć, gdzie się udało owo słońce. Świeciło jeszcze na chwilę przedtem. I to tak silnie, że w chwilę zniknęły cienie. Zaś światło walczące ze światłem, odarło świat ze znanych nam, przyjemnych kształtów. Wszystko, od najmniejszego źdźbła trawy po cedr zdawało się być różne od tego jakim było zawsze. Zniknęły kolory, tak samo jak i zwykła trójwymiarowość świata, ciepło, czułość. Nasz świat zniknął."
Sądząc po szczegółach tejże relacji, narrator znajdował się bardzo blisko miejsca, gdzie wygenerowana została kula-pomocnik. Innymi słowy, w bliskiej odległości od jednego z słupów energii (ognistych wirów) wynoszących pomocnika na powierzchnię.
Zarejestrowana przez Sbytniewa relacja zawiera ważny element:
Ktoś ujrzał ognisty słup wraz ze zmierzającą ku ziemi kulą ognia i przez chwilę pojawiło się tam coś na podobieństwo ogromnego drzewa o okrągłej płonącej koronie. Ktoś zauważył, że ów szalejący snop światła odrywa się i jakby pojawiła się więcej niż jedna kula światła, która podążyła na wschód. Inni jednak twierdzili, że nie było drugiej kuli, ale owa jasność, tamto słońce, samo przetoczyło się w dół po skosie.
Wielu obserwowało to i było wiele różnych wersji. Wszyscy jednak zgadzali się, że ruch owego tajemniczego ognistego ciała ustał i zawisło ono na jakiś czas w bezruchu nad ziemia. Słyszeć się dał ryk… Potem zaś nastąpiło coś w rodzaju eksplozji, trzęsienie ziemi i gwałtowny ruch w oddali, podnosząc się, ten sam huk, ale teraz cichnący i blednął coraz bardziej i bardziej szał ognia, aż trudno było odnaleźć go na przepastnym białym niebie.
Ołoncho
Rozrzucając deszcz kamieni,
Wzniecając błysk błyskawic,
I uderzenie czterokrotne grzmotu,
Za nim,
Niurgun Bootur niezachwiany leci …
Dokładne przestudiowanie Oloncho skłania do poważnych wniosków. Pewne elementy eposu opisują wzór odzwierciedlający dokładnie fazy rozwoju wydarzeń, jakie okresowo mają miejsce nad Syberią. Staje się jasne dlaczego tekst Oloncho zawiera tak zdumiewające elementy relacji naocznych świadków. Oto kilka dalszych linijek eposu:
W odległości trzech dni drogi,
Dym wznoszący się ujrzeć da się,
Rozchodzący się ku górze jakby grzyb,
Kraina wokół pokrywa się,
Pyłem i popiołem,
Dym kotłuje się,
Gęsty i czarny,
Wnosi się do góry jako czarna chmura,
Słońce przyćmiewając.
W innych czasach scenariusz taki toczył się na oczach tysięcy ludzi. Wśród najbardziej interesujących relacji podobnego typu znajduje się raport holenderskiego ambasadora barona de Bij, który I.V. Bogatyrjew odnalazł w Narodowym Morskim Archiwum ZSRR:
„2 (13) kwietnia 1716 roku, w drugi dzień po święcie wielkanocnym, około 9 wieczorem pojawił się na czystym i bezchmurnym niebie najjaśniejszy meteor, czego stopniowy rozwój jest tutaj przedstawiony.
W północno-wschodniej części nieba powstała najpierw z horyzontu bardzo gęsta chmura zaostrzona na szczycie i szeroka u podstawy. Rosła tak szybko, że w nie więcej niż 3 minut osiągnęła pół wysokości do zenitu.
W tejże chwili, gdy pojawiła się ciemna chmura, na północnym-zachodzie zjawiła się ogromna lśniąca kometa, która wzniosła się 12 stopni nad horyzont, potem zaś na północy pojawiła się inna ciemna chmura, z zachodu, szybko wznosząc się do chmury, która zbliżała się trochę wolniej. Między tymi dwiema chmurami na północnym-wschodzie uformowało się białe światło w kształcie kolumny, jakie przez kilka minut trwało w swej pozycji, podczas gdy chmura, która pojawiła się z zachodu poruszyła się, aby spotkać je z ogromną prędkością i zderzyła się z drugą chmura z tak potężną siłą, że w niebiosach wskutek tej kolizji powstał szeroki płomień wraz z dymem, podczas gdy łuna rozciągała się z północnego-wschodu aż na zachód. Prawdziwy dym uniósł się 20 stopni nad horyzont, podczas gdy promienie ognia przecinały go stale we wszystkich kierunkach, tak jakby miała miejsce bitwa między wieloma narodami i armiami.
Cud ów trwał dalej przez pełen kwadrans w swej najjaśniejszej formie, potem zaś zaczęło to po trochu blednąć i zakończyło się pojawieniem się sfory jasnych strzał, jakie sięgały 80 stopni ponad horyzont. Chmura, jaka pojawiła się na wschodzie zniknęła. Potem druga zniknęła zupełnie tak, że do 10 wieczorem niebo stało się na powrót jasne i świeciło migoczącymi gwiazdami."
Nie sposób wyobrazić sobie, jak przerażające było owe zjawisko, gdy zderzyły się ze sobą dwie chmury, gdy zwarły się jak gdyby z ogromnego podmuchu z towarzyszącymi niezwykle szybkimi grupami małych chmur kierujących się na zachód. Płomień, jaki powstał z nich był jak uderzenie pioruna, niesamowicie jasny i oślepiający.
MYŚL TECHNICZNA STOJĄCA ZA INSTALACJAMI
Analizując konsekwencje eksplozji, które miały miejsce nad tajgą w czasie minionych 100 lat, można odnieść można uczucie wdzięczności i podziwu dla myśli tych, który tysiące lat temu zbudowali kompleks mający bronić naszej pięknej błękitnej planety i jej wszystkich mieszkańców. Nawet pierwsze uderzenie, gdy meteoryt znajduje się wciąż wiele kilometrów od Ziemi powoduje wystarczającą zmianę jego toru lotu, aby móc uniknąć wszystkiego tego, co potem może nastąpić zaś wszelkie konsekwencje eksplozji, która niszczy meteoryt mają miejsce z dala od gęsto zaludnionych obszarów.
źródło:
infra.org.pl/wiat-tajemnic/strefy-anomalne/223-tajemnice-syberyjskiej-...
erniii
• 2012-07-01, 23:14
Najlepszy komentarz (149 piw)
Pojebało Cię.