Zajebane z kwejka
Źródło: kwejk.pl/obrazek/1579247/snieg-na-stokach.html
Czyste skurwysyństwo.
zdjecia ciala wszystkich nas bardziej zainteresuja niz historia twojej cioci
Dobrze Pan sypia?
Teraz już tak, ale kiedyś budziłem się przez koszmary. Osiem lat pracowałem jako technik kryminalistyki. To długo. Pracował ze mną policjant z 30-letnim doświadczeniem - świetny człowiek, fantastyczny profesjonalista. Ale nie chciałem być taki jak on. Tyle po prostu nie można wytrzymać! On zaczął zachowywać się schizofrenicznie, korba mu odwaliła.
To aż tak wyczerpująca praca? Myślałam, że technik pracuje wyłącznie na dowodach.
To bardzo specyficzna praca. Technik kryminalistyki jedzie na miejsce zdarzenia, gdzie zostało popełnione przestępstwo. Jakiekolwiek: od włamania do mieszkania, przez rozbicie szyby na wiacie przystankowej, rozbój, aż po morderstwo I szuka miejsc, w których mogą być pozostawione ślady. Technik musi je zabezpieczyć, by mogły być wykorzystane w sądzie jako dowód. Trzeba wykazać, że to pan X, a nie ktoś inny, dotykał szyby, zostawił niedopałek papierosa, albo zakrwawił nóż
Czy zawsze coś zostaje?
Nie ma przestępstwa bez śladów - mimo wycierania, sprzątania, mycia. Wchodząc do tego pomieszczenia zostawiła pani tysiące mikrośladów: odciski palców na drzwiach, naskórek na blacie stołu i o, pije pani kawę! Ślina na brzegu kubka może zostać wykorzystana przeciwko pani w sądzie.
Co ja takiego zrobiłam?
Jeszcze nie wiem, ale sprawdzę panią w bazie.
Skoro zawsze coś zostaje, to jak to się dzieje, że mamy aż tyle nierozwiązanych spraw?
Bywa, że sprawca, który zostawił ślady nie jest nigdzie rejestrowany, nie ma go w żadnej bazie danych, bo albo wcześniej był sprytny, albo to jego pierwsze przestępstwo. Czasem ślady są szczątkowe i nie pozwalają na dotarcie do konkretnego człowieka. Oczywiście powracamy do spraw nierozwiązanych. Istnieje pion zwany Archiwum X, które odgrzebuje dawne, nierozwiązane przestępstwa i na podstawie śladów zebranych wtedy przez techników czasem udaje się ująć sprawcę. Po piętnastu, dwudziestu latach okazuje się, że nie są bezkarni.
Czyli jest sprawiedliwość na świecie.
"Zawodowi" przestępcy prędzej czy później wpadają. Stara zasada brzmi tak: "Przeszkodą w tej pracy zawsze jest człowiek. Ślady nie kłamią".
Czy technicy uczestniczą przy sekcji zwłok?
Niestety tak. Ktoś musi zrobić zdjęcia albo nagrać to na kasetę wideo. Nic nie musimy kroić, ale i tak wystarczy nam tych przeżyć. Bo ciała są różne: świeże i w stanie zaawansowanego rozkładu. Niepogrzebane ciało po paru tygodniach puchnie i podchodzi wodą, staje się zupełnie czarne. Potem w nozdrzach, oczach i uszach trupa owady zaczynają składać jaja, z których rozwijają się robaki. Żyją pod skórą, chodzą pod nią. Potem skóra pęka i robaki wysypują się na zewnątrz. Na końcu ciało wysycha i wygląda jak mumia. Jeśli trafimy na zwłoki, które leżały parę tygodni w ogrzewanym mieszkaniu, to zapach jest tak potworny, że trudno to opisać.
Zapach porównywalny do czegoś?
Powiem tak, mam dania, których nie tknę. Sos tatarski jest jednym z nich. Ludzkie ciało pachnie specyficznie: to słodki zapach, ale jednocześnie bardzo przejmujący. Ciężko schodzi z ubrania.
Jak dym papierosowy po całonocnej wizycie w klubie?
Tak, wchodzi bardzo głęboko. Ubranie trzeba potem wietrzyć i wielokrotnie prać.
Czyli wracał pan do domu po takich oględzinach i pachniał pan śmiercią?
No tak. Niejednokrotnie zdarzało się, że żona mówiła: "O znowu byłeś na jakimś trupie, bo strasznie śmierdzisz". Parę lat temu byłem na oględzinach miejsca zbrodni, w jednym z bloków niedaleko ulicy Kasprzaka. Zamordowano dwóch Rosjan. Zwłoki jednego leżały w pokoju, drugi był skrępowany i zamknięty w wersalce. Była zima, minusowa temperatura, ale kaloryfery grzały dość mocno, a zwłoki leżały dość długo. Sąsiadów zaalarmował zapach. Weszliśmy do mieszkania i zobaczyliśmy tysiące białych robaków chodzących po podłodze. Ci martwi mężczyźni byli niezbyt wysocy, zaledwie metr siedemdziesiąt, ale ich zwłoki zostały przez te robaki rozniesione po całym pokoju. Po kilku godzinach pracy, kolekcjonowania materiału, wracałem do domu. Siedziałem w autobusie i ludzie odsuwali się ode mnie. Dotarłem do domu, żona tylko skrzywiła się i wyniosła te ciuchy na balkon. Leżały dwa czy trzy dni. Dopiero potem można je było uprać.
Pamięta Pan swojego pierwszego trupa?
Pierwszego trupa widziałem jeszcze zanim zacząłem pracować w policji. Byłem gońcem w jednym z warszawskich szpitali. Któregoś dnia roznosząc paczki przez przypadek wszedłem do sali, w której robiono właśnie sekcję młodej, pięknej dziewczyny. Nastąpiła ogromna konsternacja. Strasznie to przeżyłem, ale tego pierwszego w policji już nie pamiętam.
Tak dużo ich było?
Bardzo. Badałem miejsca zdarzenia po morderstwach, zabójstwach dzieci i staruszków. Widziałem ciała samobójców, którzy rzucali się z dziesiątego piętra wieżowca. Widziałem tych którzy, rzucali się pod koła pociągu, a których szczątki były rozrzucone na przestrzeni kilkuset metrów. Moją rolą jako technika było wykonanie zdjęć, zebranie wszystkich włókien do oddzielnych woreczków, zabezpieczenie tego. Z przykrością to stwierdzam, ale... z czasem człowiek się przyzwyczaja. Nie pokazuje tego po sobie, ale wszystko zostaje w środku. Stąd też policjanci mają często problemy ze swoimi emocjami, z psychiką.
Pan też miał?
Tak, miałem. My przecież pracujemy na problemach życiowych, na negatywnych emocjach. Tam gdzie jest przestępstwo, jest też mnóstwo brudu. Komuś skradziono samochód? Policjant słucha. Kogoś ograbili z dorobku życia? My słuchamy. Kłótnia, bójka, rozbój? Dalej słuchamy. To przecież w nas zostaje, wchłaniamy negatywne emocje jak gąbka. Po dwudziestu latach naprawdę można być już wrakiem człowieka. Ja trochę piłem, naprawdę ciężko czasem to wszystko znosiłem. Pracowałem przez kilkanaście lat w policji, stykałem się na co dzień ze śmiercią Najgorzej, kiedy znajduje się martwe dzieci. Gdy pracowałem jako technik urodził mi się syn. Pamiętam, jak miałem pojechać na oględziny miejsca zbrodni. Kobieta zrzuciła z siódmego piętra własne niemowlę. Nie byłem w stanie opanować drżenia rąk. Utkwiło mi to w pamięci na całe życie.
Nie korzystacie z pomocy psychologów?
Teraz już korzystamy. Pracują nad nami całe zespoły wyszkolonych specjalistów. Kiedyś tego nie było. Policjanci musieli sobie radzić sami. Sięgali wtedy dość często po "zapominacz" - alkohol. No i wpadali w błędne koło: praca - alkohol - rodzina - problemy. Ja mam wiele szczęścia, bo mam wspaniałą żonę i ogromne wsparcie z jej strony. To świetna dziewczyna, doskonale mnie rozumie. Jesteśmy po ślubie już 20 lat i codziennie mamy o czym rozmawiać. Ona doładowuje moje baterie.
Rozmawia pan z żoną o swojej pracy? Obarcza ją pan tym, czy wręcz przeciwnie - milczy pan? A ona widzi po wyrazie twarzy: o, coś nie w porządku, zrobię dobry obiad, puszczę fajną muzykę
Jestem jak najbardziej za tym, żeby rozmawiać. Ale w ramach zdrowego rozsądku: liczy się też jej samopoczucie i tajemnica państwowa. Ważne jest też obiektywne, trzeźwe spojrzenie osoby spoza resortu na to, z czym na co dzień się stykamy jako technicy. Cywile mogą nam wyjaśnić różne rzeczy, dać nową perspektywę. Kiedy moje dziecko miało dwa, trzy lata, te rozmowy były dla mnie bardzo cenne. Wracałem do domu po oględzinach zwłok małych dzieci, patrzyłem na mojego malca i od razu włączała mi się projekcja filmu: to samo spotyka moje dziecko, znajduje jego zwłoki, zbieram materiały na miejscu morderstwa To moja żona mnie wyciągała z tych psychicznych dołków.
Ludzie nie mają zielonego pojęcia, co się wokół nich dzieje.
Doświadczyłem tego pracując w szpitalu na Płockiej jako goniec. Wychodziłem z niego na gwarną ulicę, przechodnie za czymś gonili, uśmiechali się. A ja wychodziłem z budynku, w którym życie zupełnie inaczej wyglądało, a właściwie było go brak. I myślałem sobie: Wy nawet nie wiecie, jakie to szczęście, że nie macie pojęcia, co tam jest za ścianą.
Z pracą technika kryminalistycznego jest chyba podobnie? Wie pan co się dzieje dookoła, a inni nie wiedzą. Ma pan w głowie mapę złych miejsc?
Taką mam pracę. Moja rola to posiadanie informacji. Po to jestem policjantem, żeby tę mapę ciemnych miejsc znać. Ja już nie zdaję sobie sprawy z niektórych moich nawyków. Nigdy nie zostawiam nic cennego w samochodzie, a kiedy z niego wysiadam rozglądam się dookoła sprawdzając, czy nikt podejrzany nie kręci się w okolicy. Kiedy idę chodnikiem i mijam bramę, to nie przejdę blisko ściany. Odejdę trochę dalej, bo w tej bramie może ktoś stać i walnąć mnie w głowę. Miałem styczność z ludźmi, którzy padli ofiarami takich przestępstw, słyszałem takie relacje.
Pamięta Pan taki moment, gdy dowody zebrane przez pana zmieniły bieg sprawy?
Pamiętam, jak wiele lat temu znaleźliśmy martwego 18-latka na Bemowie. Według świadków, po prostu szedł ulicą i upadł. Przyjechał lekarz i stwierdził, że to pewnie udar mózgu. Na sekcję dotarłem jako technik kryminalistyki. Gdy oglądałem jego ubranie dostrzegłem, że w koszuli na piersi ma niewielką 1,5 milimetrową zakrwawioną dziurkę. Tak jakby ktoś go mocniej ukłuł szpilką. Potem na piersi znalazłem podobną dziurkę. Okazało się, że chłopak upadł, bo z dachu pobliskiego domu strzelano do niego z małokalibrowego karabinka. To był makabryczny wybryk małolatów. Dla zabawy zastrzelili chłopca.
Sekcja zwłok wykazała później, że całe krwawienie poszło do środka. Na zewnątrz nie było nawet plamki krwi. Po paru miesiącach znaleziono tych chłopaków. Wsadzono ich głównie dzięki badaniom balistycznym. Najgorsze było spotkanie z matką. Piękna kobieta o kruczoczarnych włosach. Po paru dniach przyszła na komendę składać zeznania. Była już wówczas zupełnie siwa.
Jaki mechanizm trzeba w sobie wyrobić, żeby to już człowieka nie ruszało?
Trzeba mieć jakąś blokadę, bo można zwariować. Bywa przecież, że policjanci nie wytrzymują tego natłoku negatywnych informacji i sami popełniają samobójstwa. Bywa też tak, że sami są przestępcami. Trzeba nabrać dystansu do tej pracy.
No dobrze, ale jak to działa? Mówi pan sobie: Krzysiek ogarnij się?
Nie, "ogarnij się" nie skutkuje. Ja mam swoje pasje. Od wielu lat gram na gitarze i chodzę do siłowni trzy razy w tygodniu. Uwielbiam pojechać na Mazury i w ciszy odpoczywać. Śpiewam wtedy rosyjskie ballady, albo harcerskie piosenki: "Gdzieś w szuwarach zbudził wiatr, ciszę niesie noc ". Są tacy, którzy zbierają gadżety: emblematy policyjne, żołnierzyki, broń.
Zbierają te przedmioty jak ślady i dowody.
Technik to zawód z cyklu: poszukać i znaleźć. Musi sprawdzić w jaki sposób sprawca poruszał się na miejscu przestępstwa, jak przyszedł, jak wyszedł i dokąd poszedł. Technik musi zbudować historię miejsca. Kilka lat temu na Bemowie mieliśmy serię napadów na listonoszy. Sprawcy zabierali im pieniądze najczęściej w klatkach schodowych, na ciemnych korytarzach. Do jednego z tych napadów przygotowali się wykręcając żarówkę na korytarzu. I zostawili tam odciski palców. Pamiętam, że to ja zabezpieczałem te odciski i na ich podstawie śledczy aresztowali całą szajkę. Innym razem mieliśmy włamanie do mieszkania na Woli. To był czas kiedy do Polski wchodziły te ogromne, kobylaste telewizory. Włamywaczy właśnie jeden z nich skusił. Podczas wynoszenia telewizora jeden ze sprawców potknął się i podparł się ręką o szklany blat stołu i znowu zostawił nam piękny odcisk całej dłoni.
Czyli sprawdza pan, co tu nie pasuje?
Zdarza się, że przestępcy zostawiają celowo ślady, które mają nas zmylić. Musimy się nauczyć jej rozróżniać. Przy włamaniach standardowo próbują nas oszukać wyłamując zamki w oknach, bo weszli drzwiami i na odwrót. Żeby to rozróżnić muszą być naprawdę dobrze przygotowani. Ja przechodziłem specjalne kursy, które trwały pół roku. Zajęcia teoretyczne z profesorami, którzy na śladach zęby zjedli i praktyczne ćwiczenia: czym zabezpieczać dowody i jakich substancji używać, by je wywołać, a jakich żeby utrwalić. Do wywoływania krwi, nawet bardzo starej i porządnie wyczyszczonej, używamy na przykład luminalu, który reaguje z hemoglobiną.
Co pana pociągało w tak makabrycznej robocie?
Opowiadam w ten sposób, bo to doświadczenie jest już za mną. Potem przeszedłem do prewencji, a skończyłem jako oficer prasowy. Policjantem chciałem zostać od dziecka. Miałem siedem lat, właśnie szedłem do pierwszej klasy podstawówki. Moja matka chciała, żeby zrobiono mi badania psychologiczne. Chodziło o moje predyspozycje. Poszedłem więc do psychologa, miał gabinet przy ulicy Tyszkiewicza na Woli. Jedno z pytań, jakie mi zadał brzmiało: "Kim zostaniesz w przyszłości?". Od razu wypaliłem: "Policjantem". Pamiętam, że ten lekarz okropnie krzyczał na moją mamę, że źle syna wychowała, że są inne zawody. I wtedy na przekór postanowiłem, że policjantem właśnie zostanę. A potem już w liceum zaczytywałem się kryminałami.
Przyszedł pan do policji po przeczytaniu tych wszystkich kryminałów i nie rozczarował się pan?
Rodziły się pewne wątpliwości, a nawet niesmak. W książkach wszystko jest wyidealizowane - wszystko dzieje się w krótkim czasie i zawsze znajduje szczęśliwy finał. A w życiu trzeba się nachodzić za informacją, spotkać z dziesiątkami, a nawet i setkami ludzi, poskładać to wszystko do kupy i ciężko się naharować w bardzo długim czasie. Finał, niestety, nie zawsze jest pozytywny. Ale ja poszedłem do policji, bo lubię pomagać. Kiedy czuję się pomocny.
Czyli potrzebny.
Tak, chyba lubię czuć się potrzebny.
Te wszystkie CSI, Gliny, Doktor G. mają coś wspólnego z rzeczywistością?
Chyba wirtualną! W tej pracy nagroda - złapanie sprawcy - nigdy nie jest natychmiastowa. Zanim się go złapie, mijają tygodnie, miesiące ciężkiej drobiazgowej pracy. Nie wspominając już o tym, że nie dysponujemy takim sprzętem.
Chciałby pan, żeby syn poszedł w pana ślady?
Mój syn w tym roku zdał maturę, a tydzień temu złożył papiery do szkoły policyjnej. Jestem przekonany, że będzie dobrym policjantem: myśli szybko, jest rozsądny i zatroskany tym co się dzieje wokół.
Ma pan żal do ludzi, że nie doceniają pracy policjanta?
Żal nie, ale czuję, że ludzie nie rozumieją, jak trudna i nieprzyjemna może to być praca. To ludzie mają do nas żal: chcą żebyśmy rozwiązywali wszystkie sprawy, okazywali wsparcie, ukoili i jeszcze robili to do 65 roku życia za 2 tysiące miesięcznie.
Akt oskarżenia w tej sprawie trafił do Sądu Okręgowego w Łodzi - poinformował rzecznik prokuratury Krzysztof Kopania. Oskarżonym grozi kara dożywotniego więzienia.
Pierwsza sytuacja miała miejsce w połowie stycznia ub. roku. Według śledczych dwóch oskarżonych urządziło sobie libację w mieszkaniu znajomego, który był chory i kasłał. Kaszel przeszkadzał jednak pijącym i dlatego postanowili "coś z tym zrobić". Zaczęli po mężczyźnie skakać, kopać go po całym ciele, bić obuchem siekiery po kolanach. Następnie wywlekli go z mieszkania i pozostawili w bramie. Mężczyzna po kilku dniach zmarł, ale jak ustalili śledczy, przyczyną śmierci była choroba.
Kilkanaście dni później cała oskarżona obecnie czwórka brała udział w kolejnej alkoholowej imprezie. Razem z nimi bawiło się jeszcze dwóch mężczyzn. W pewnej chwili oskarżeni postanowili jednego z nich "załatwić", bo - jak mówili podczas śledztwa - oszukiwał przy nalewaniu wódki. Innym motywem mogła być zazdrość o kobietę - uczestniczkę libacji.
Podobnie jak w pierwszym przypadku, oskarżeni skakali po swej ofierze, kopali ją, rozbili butelkę na głowie, bili metalowymi kluczami po twarzy. Mężczyzna udusił się własną krwią. Następnie zaatakowali oni drugiego z zaproszonych na imprezę. Zarzucili mu, że nie brał udziału w biciu. Próbowali go podpalić i wbić mu szydełko w brzuch. Mężczyzna stracił przytomność. Oprawcy myśleli, że nie żyje i zostawili go.
W tym czasie jeden z nich pod pozorem, że idzie po wódkę, poszedł na policję i opowiedział o wszystkim. Cała czwórka została zatrzymana.