Za dzieciaka byłem u babci na święta, był to okres przedsylwestrowy, a ja przeżywałem akurat pierwsze zajawki z fajerwerkami i petardami. Chodziłem po podwórku i sobie strzelałem takimi małymi gówienkami z oznaczeniem 201. Nagle ujrzałem zagrodę z kurakami babuni i pomyślałem, że fajnie by było wystraszyć parę kuraków, ale na te małe pipki się już uodporniły, bo kampiły(zaczajone niczym ukryty tygrys) przy płocie i patrzyły jak strzelam. Więc z swojego arsenału wyciągnąłem możliwie jak największego, grubego jak skurwysyn achtunga, które potocznie z kumplami, z osiedla nazywaliśmy CZACHA. Skurwiel był tak gruby, że ledwo się mieścił w moje małe łapki. Osłaniając się od wiatru, podpaliłem wielką, pomarańczową siarkę, buchając mi prosto w ryj piekącym dymem. Natychmiast odrzuciłem czachę za płot, a te głupie kurwy kuraki pomyślały, że rzuciłem im coś do żarcia, bo dosłownie CAŁE JEBANE STADO się zbiegło do tej dymiącej petardy jak stado napalonych ciapaków do bezpańskiej kozy. Zacząłem krzyczeć na kuraki - "nie idioci, nie dziobcie tego!, oczywiście nie posłuchały mnie, radośnie konsumując achtunga. Nagle jak pizgło basowym hukiem to kuraki rozbiegły się w losowych kierunkach, biegając w kółko po zagrodzie i gdakając na całą wieś. Niektóre miały w całości lub w połowie upierdolone dzioby, a w epicentrum wybuchu leżał jeden półmartwy kurak z naderwaną głową. Zanim echo po wybuchu przestało się roznosić, ja już oblany zimnym potem, szukałem kryjówki przed babką. Skryłem się za beczkami z paszą i zakryłem pustymi workami po pszenicy, zanim jeszcze zdążyłem się dobrze skryć, usłyszałem z podwórka jazgot babki "jok jo cie znojde pierunie paskudzie mały to ci chyba łeb odrumbie". Pół dnia przesiedziałem w mojej kryjówce zanim pod wieczór znalazł mnie tato, który śmiał się z całej sytuacji. Babka musiała ubić 5 kuraków z 15 i przez całe święta się do mnie nie odzywała, a mój arsenał został skonfiskowany aż do sylwestra.